Przyjaciel, z którym byłem na Iron Maiden na Narodowym zapytał mnie, czemu adekwatnie nie poszedłem na historyczny koncert z 1984. Wstydziłem się mu odpowiedzieć, więc teraz odpowiem całemu światu – no bo jakoś głupio mi było udzielać szczerej odpowiedzi wśród tysięcy fanów zespołu.
W 1984 byłem już po pierwszych koncertach Kultu. W związku z tym młodzieńczą fascynację metalem i hardrockiem uważałem za wstydliwe wspomnienie z podstawówki – niegodne dostojnego licealisty. Dla którego odtąd miały się liczyć tylko punk i new wave! A iż w młodości byłem bardzo radykalny we wszystkim, oznaczało to potępienie fascynacji z zamierzchłej przeszłości zeszłego roku. Czułem się po prostu za dorosły na metal.
W jednym teraz przyznałbym sobie rację. Skojarzenie metalu z młodością nie jest takie głupie. Gdy spojrzeć na klasyczne zdjęcie zespołu TSA (wiecie o które mi chodzi), to przedstawia ono przede wszystkim Alegorię Młodości.
Przy całym chichraniu się z psychologii ewolucyjnej nie sposób nie zauważyć, iż rytuał rockowego koncertu przypomina zwyczaje godowe ptaków błotnych. Muzycy demonstrują krzepę, kondycję i zręczność na sposoby nie znane jazzmanom, nie mówiąc już o pianistach chopinowskich.
Z perspektywy dziaderskiej to jeszcze fajniej się obserwuje, no bo ludzi w moim wieku coraz bardziej dołują te pogrzeby rówieśników, rozsypka rodziców, i pytanie „ile mi jeszcze zostało”. Niedawno już myślałem, iż tak zdziadziałem, iż będę musiał kupić rower elektryczny, ale na szczęście to był tylko rozciągnięty łańcuch.
Członkowie Iron Maiden są 10 lat starsi ode mnie, a dają radę. Biegają i skaczą po scenie jak młodzieniaszkowie. Ufff!
Próbując się gibać do ich piosenek odkryłem, iż to trudniejsze niż w przypadku Boney M i to nie tylko z racji wieku, urzędu i woltażu. Utwory Iron Maiden miewają skomplikowany rytm, na przykład nagle z 4/4 potrafi się zrobić 3/4.
To pełni rolę narracyjną. W „The Number of the Beast” ta zmiana rytmu sprawia, iż wydaje nam się, iż wokaliście jakby brakło tchu, co ewokuje nastrój dusznego koszmaru.
Dopiero na tym koncercie zrozumiałem jakie to ważne, iż kompozytorem wielu utworów, zwłaszcza tych wczesnych i nabliższych mojemu sercu, jest basista Steve Harris, a więc członek sekcji rytmicznej. jeżeli ktoś z PT Czytelników ma ulubiony fragment piosenki, to prawdopodobnie moment ZMIANY RYTMU.
Na Narodowym zagrali suitę „Phantom of the Opera” z pierwszej płyty, obfitującą w takie właśnie przeskoki. Z tego utworu znam dosłownie każdą nutkę, mogę go sobie „odtwarzać z pamięci” jak Jack Reacher, gibało mi się więc przepysznie w antycypacji kolejnej zmiany rytmu.
Znam je na pamięć między innymi dlatego, iż w tym okresie mego życia gdy mnie nie było stać na kompakty, kupiłem sobie wczesnych Ironów na kasetach. No bo możemy przed znajomymi udawać nie wiadomo jak wyrafinowany gust, ale ostatecznym testem jest Muzyka do Samochodu.
W tamtych czasach na poprzedniku obecnego Narodowego można było kupić od ruskich kompakty z pełnymi dyskografiami „w nowom zwukowom formatje”. Tak nadrobiłem to co Iron Maiden nagrali po moim awansie na postpunkowca. Na dzisiejszym Narodowym znalazłem się więc jako człowiek znający głównie twórczość grupy sprzed ładnych paru dekad.
No cóż – syndrom Mamonia, najbardziej lubię te płyty, które znam na pamięć. ALE! O ile przez cały czas uważam, iż „Seventh Son of a Seventh Son” to nie jest moja „The szklanka of Earl Grey”, to pokochałem na Narodowym „Fear of the Dark”. Stadion chóralnie wtórował nie tylko partiom wokalnym. Swoją drogą uwielbiam ten rockowy paradoks, iż nic tak nie sprzedaje biletów jak piosenki o tym, iż ktoś się czuje samotnym odmieńcem (śpiewane chóralnie przez pięćdziesiąt tysięcy gardeł).
Trochę też wtórowałem kawałkom z młodości. Inna sprawa, iż te 40 lat temu nie można ich było tak po prostu wyguglać, więc przez dekady tkwiłem w kilku mylnych błędach. Na przykład myślałem, iż „hell and fire” są „bound to be relased”, a to jednak „spawned”. Wydawało mi się też, iż Iron Maiden „can’t be bought/sold”, a to „fought/sought”. Na szczęście aż tak bardzo to nie wypaczyło treści.
Bruce Dickinson ma na tyle dobrą dykcję, iż sporo można zrozumieć ze słuchu. To paradoksalnie zraziło mnie jako licealistę, bo te piosenki zaczęły mi się wydawać prymitywne literacko. Doszukiwałem się głębi w Joy Division, której tam też przecież nie było, ale Curtis to ukrywał mamrotaniem.
Teraz doceniam względną prostotę tekstów Iron Maiden. Kiedyś pełniły dla mnie rolę terapeutyczną. W kręgach gogicznych popularnym tematem konwersacji jest przediagnozowanie Dzisiejszej Młodzieży. Ja uważam iż wprost przeciwnie, to my byliśmy niedodiagnozowani.
Za naszych czasów nikt nie miał ADHD ani autyzmu, niektóre bachory po prostu były bardziej nieznośne od innych. Stanów lękowo-depresyjnych nie mogliśmy leczyć pigułkami, ale trochę pomagały ponure piosenki. W największych hitach Iron Maiden bohaterowie często konfrontują się z Lękiem – bo to albo żołnierz w samobójczym szturmie, albo skazaniec czekający na egzekucję, albo marynarz na tonącym statku, albo ktoś kto spotkał we śnie Szatana (ale czy to na pewno tylko sen?).
Piosenka rozkręca emocje słuchacza na maksa, a potem je wycisza. Co przy sprzyjających wiatrach pozwala słuchaczowi wyciszyć także jakiś jego własny „Fear of the Dark”. Oczywiście nie powiem nikomu, iż po co ci terapia, kup se dobre słuchawki, ale nam to niestety musiało wystarczyć.
Personifikacją takiej „metaloterapii” wydaje mi się Eddie, potwór-maskotka. Podczas koncertu grozi muzykom i publiczności, markuje ciosy – no ale przecież na grafikach widzimy go, jak walczy z Ruskimi, Niemcami a choćby z Margaret Thatcher, więc to swój gość. Interpretuję to jako przesłanie: nigdy do końca nie pozbędziesz się swoich fobii i schiz, ale możesz je zaakceptować jako część siebie.
Może dorabiam za dużo filozofii, ale wierzę we wzajemne inspiracje kultury wyższej i niższej. Chłopak z ludu coś zanuci, usłyszy to jakiś Puccin albo Chopini, wplotą te nuty do Arcydzieła, które w radiu usłyszy kolejny chłopak z ludu i wplecie w swoją solówkę.
Jak już parę razy pisałem sprawia to, iż ja z kolei nie umiem się powstrzymać przed słuchaniem symfonii czy opery jako metalowej płyty. Przecież niejedna aria „Sacrileggio di Stracciatella” opowiada historię jak z piosenki Iron Maiden, a smyczki potrafią Pierdolnąć jak zdistorszynowany stratocaster.
Ubolewam nad tą swoją ułomnością, bo czuję, iż gdybym lepiej się znał na muzyce klasycznej, lepiej potrafiłbym docenić spektakl Iron Maiden. Pewnie na to wszystko co robi zespół – i zmiany rytmu, rywalizację gitarzystów, symulowany brak tchu już dawno wymyślono jakieś określenia, prawdopodobnie włoskie?
Myślę zresztą, iż ta filozofia naprawdę tam jest. Ironi od początku wyróżniali się nawiązywaniem do innych dziedzin kultury. Z takimi klasykami jak serial The Prisoner, Zabójstwo na Rue Morgue albo Upiór w Operze zetknąłem się po raz pierwszy za pośrednictwem ich piosenek. Przypuszczam więc, iż od początku chcieli stworzyć Dzieło Totalne, muzyczno – literacko – graficzne, odwołujące się do całej Kultury Zachodu, ale nigdy tego nie riserczowałem.
Notka wyszła długa jak przekombinowana suita, może zrobię z tego projekt szantażo-żebrolajkowy: wpłacajcie bym się streszczał. W każdym razie, wszystkim Osobom Czytelniczym życzę by przytulili swojego Eddiego. Jest jaki jest, ale jest częścią Was. Badadum, badabum, jebudu, srru, hahaa!