Sprawdziłem połączenia. Jedno pasowało idealnie. Spakowałem, co trzeba i ruszyłem ku stacji kolejowej. W głowie wciąż pobrzmiewało: możesz jeszcze zawrócić, może lepiej byłoby dziś napisać nowy tekst? – jest na to czas, po co znowu gdzieś jechać?
Z drugiej strony, to wyciągające ku mnie swoje promienie słońce i argument kluczowy: warto byłoby kontynuować realizowany aktualnie projekt fotograficzny. Myśli kotłowały się, ale nogi w tym czasie nie próżnowały i nie wiadomo kiedy, zaprowadziły mnie na miejsce docelowe.
A więc?…
Tam straciłem rezon. Ależ ludzi na dworcu kolejowym! Potoki majówkowiczów przepływały w każdą ze stron, tworząc tu i tam wartkie stróżki, przebiegające w różnych kierunkach, równolegle względem siebie, to znowu, momentami, krzyżując się, o dziwo, bezkolizyjnie.
Ojojoj! – pomyślałem. Przyznać trzeba, iż entuzjastyczna myśl o wyjeździe z wolną głową nie przewidziała tego, co doświadczenie powinno od razu podpowiedzieć, a co mogło poskutkować bólem tej samej głowy: będzie tłoczno! gwałtownie więc sprawdziłem, czy przypadkiem parada parowozów w Wolsztynie nie przypadała na dziś, gdyż wtedy mógłbym od razu zrezygnować z zakupu biletów. Uff… nie! – to dopiero jutro.

fot. Dawid Tatarkiewicz
Rozejrzałem się po peronie i oceniłem, iż nie ma aż tak wielu osób do „mojego” pociągu, a tym samym jest szansa na to, iż spokojnie wejdę do składu. Przy kasie też moment ulgi – bezkolejkowo zakupiłem bilet w tą z powrotem, z akcentem na powrót w obrębie trzech godzin od wskazanej na bilecie pory odjazdu. Zupełnie nie rozumiem tego ograniczenia i tego, iż raz ono występuje, innym razem – nie.
A więc, zdecydowałem się jechać! Szynobus nie był może najdłuższy, ale dzięki temu, iż pojawiłem się w nim na kilka minut przed odjazdem, znalazłem jeszcze wolne miejsce siedzące.
A dokądże to?
Jechałem do Stęszewa. Nie po to, by fotografować miasto. Fotografie w Stęszewie wykonywałem już wcześniej – zainteresowanych efektami odsyłam do artykułu „O roli fotografa”. Tym razem, po przejściu niewąskiego kawałka w miejskiej przestrzeni, znalazłem się u wejścia do Wielkopolskiego Parku Narodowego.
Jeszcze na odcinku miejskim powitały mnie swymi głosami synogarlice. Między lasem a zabudowaniami, w przestrzeni polnej z kępkami drzew i krzewów, odezwał się wirtuoz – słowik. Tło dla jego wykonania stanowiły piosenki potrzeszczy, ale i faliste tony piegży oraz skrzypiące kopciuszka; do chóru dołączył miejscowy kos, najpierw raz, by następnie przełamać nieśmiałość i zaśpiewać więcej.



Dały się słyszeć szczygły, a z terenu leśnego również pierwiosnki i sikory. Nade mną akrobatyczne loty, służące prawdopodobnie łapaniu owadów, wykonywały jaskółki dymówki. W oddali dał się ujrzeć błotniak, a nad lasem pojawiła się też sylwetka szpaka. W swoim języku rozgadał się trznadel, który niedługo zaczął śpiewać.

fot. Dawid Tatarkiewicz
Wreszcie, koło nosa przeleciała mi nie osa, ale pierwsza zauważona przeze mnie w tym roku ważka różnoskrzydła – prawdopodobnie dojrzewający osobnik z gatunku Cordulia aenea (co edytor tekstu poprawia mi uparcie na Cordulia antena – trzeba mieć cierpliwość i spotęgowaną uwagę, by edytor tekstu nie popisywał się nadmiernie…).
A poza tym?
Jakby tego było mało (jeszcze nie wszedłem do Parku, a naliczyłem już trzynaście gatunków ptaków) w lesie zaśpiewała kapturka oraz strzyżyk. Była godzina 13:20, kiedy dość niespodziewanie odezwał się puszczyk. Przebudził się? Chyba nie, gdyż za chwilę usłyszałem co najmniej dwa popiskujące głosy, prawdopodobnie jego pisklęta. Nie podszedłem w tamtym kierunku, by ich nie płoszyć, wręcz przeciwnie – oddaliłem się.
Po drodze dał się jeszcze słyszeć śpiew pełzacza ogrodowego, ale i leśnego. Na terenach podmokłych wokalny popis dawał chór żab zielonych (edytor zmienił to na żony zielone…), ale również trzciniak. Kiedy las gwałtownie skończył się i stanąłem twarzą do pola uprawnego (pięknej, rozległej panoramy), usłyszałem liczne głosy skowronków.



Nagle, pierwszy raz w tym roku, odezwała się kukułka. A na tle nieba, na otwartej przestrzeni, pokazały się kolejno: myszołów, żuraw, czapla i błotniak. Rozbębniły i „rozkiksały” się dzięcioły duże, a chwilę dalej (prawda iż ładne połączenie czasu i przestrzeni?), znowu na terenie bagiennym, zaczął pobrzmiewać przejmujący, niski, tubalny głos bąka (to taki niesamowity gatunek czapli) oraz – zgoła inny, ale również charakterystyczny – głos brzęczki.
Półmetrowy zaskroniec zaszeleścił zeszłorocznymi liśćmi – widocznie spłoszony moim pojawieniem się na drodze. Za malowniczym tunelem kolejowym zobaczyłem dwa kruki oraz odnotowałem kolejny gatunek jaskółek: oknówki, prawdopodobnie gnieżdżące się w pobili kich zabudowaniach – znowu działalność edytora, miało być: pobliskich (brak mi już słów, jemu niestety nie…).
Z każdym krokiem zbliżałem się do sławnej, bo zabytkowej, stacji kolejowej Trzebaw-Rosnówko. Po drodze usłyszałem jeszcze w oddali głos dzięcioła czarnego, a w pobliżu: śpiewającą ziębę. Po zsumowaniu dało to kolejne siedemnaście gatunków ptaków. Łącznie dzisiaj: co najmniej trzydzieści gatunków z naszej awifauny. Całkiem nieźle, jak na obserwacje poczynione przy okazji fotografowania.

fot. Dawid Tatarkiewicz
A więc to już?…
Tak, to już. Zbliżyłem się do końca wycieczki, a także opowieści o niej. Miał to być wyjazd z wolną głową i takim był. Relaksujący, niepowtarzalny, wietrzący wspomnianą głowę. I dlatego postanowiłem go opisać. Byście zażyli Państwo nieco z tego spokoju i harmonii. A w przyszłości – kto wie? – może sami zapragniecie Państwo przejść tę trasę?…