Sebastian Gabryel: Kiedy po raz pierwszy przesłuchałem waszej płyty, pomyślałem, iż brzmi trochę jak nagrana w ciasnej kawalerce z oknem na ścianę i rozstrojonym stroboskopem w rogu. Dużo się mówi, iż Ostatnia Klatka to muzyka z blokowiska – ale czy ten blok faktycznie był punktem wyjścia, czy raczej tylko filtrem, przez który patrzycie na rzeczywistość?
Bartosz Juszczak: Trafne porównanie. Bloki tudzież stare, obskurne kamienice zdecydowanie są w sercu tego, co tworzymy: zarówno jako punkt wyjścia – bo wychodzimy z nich i wracamy codziennie (śmiech) – jak i pryzmat, który, chcąc nie chcąc, narzuca nam pewną wizję otoczenia. I otoczenie jest tu kluczowe, bo uważam, iż Klatka to właśnie muzyka o tym, co nas otacza. Owszem, próbują się przez to przekrzyczeć różnorakie emocje, ale w szerszej perspektywie, kawałek po kawałku, malujemy miejski pejzaż, a może spisujemy kronikę tego, co dzieje się we wszystkich głębokich, brudnych zakamarkach miejskiej tkanki – tych, od których zwykle odwraca się wzrok, o których celowo się zapomina.
Franciszek Majorek: Bartek w „Tlenie” – utworze z naszego debiutowego albumu – śpiewa: „Nowe, brudne powietrze – potrzebuję go więcej”. Chyba właśnie to powietrze wpływa na to, co wydostaje się z głośników i trafia do uszu naszych słuchaczy. Codziennie marynujemy się w nim, a pozyskany z niego tlen trafia do płuc, krwi, a ostatecznie do naszych mózgów, palców i serc, nadając kształt muzyce, którą tworzymy. Otoczenie wpływa na artystę w podobny sposób jak życiowe doświadczenia i w efekcie jest nieodłącznym elementem jego sztuki.
SG: Cold wave w Polsce ma swoje duchy – Made in Poland, Variété, Siekiera, 1984. A wy? Gdzie stawiacie swój znicz? I gdzie celowo go nie stawiacie?

Ostatnia Klatka, fot. materiały prasowe
B.J.: Z wyżej wymienionych zespołów najbardziej osłuchany jestem z Siekierą. Natomiast jeżeli chodzi o polską muzykę ogółem, największy wpływ wywarli na mnie chyba Klaus Mitffoch i Janerka. Całą płytę zespołu przesłuchałem niezliczoną ilość razy, a od niej adekwatnie zaczęło się moje „rycie” w polskiej muzyce lat 80. Nie wychowałem się na niej, ale kiedy już zacząłem „ryć”, zupełnie mnie pochłonęła. Również Republika i Ciechowski, Maanam, Rezerwat oraz fenomenalna płyta „Serce” – to wszystko z jednej strony dość oczywiste wybory, z drugiej może nie typowo zimnofalowe brzmienia, ale zdecydowanie świetna muzyka, którą podziwiam i z której czerpię inspiracje. Wracając do Janerki – absolutnie ubóstwiam utwór „Ur”.
Miasto jako nadprzyrodzony byt, wszechobecny niepokój, malowniczy surrealizm, apokaliptyczna opowieść – kwintesencja wszystkiego, co mnie jara (śmiech).
Subiektywnie mówiąc – arcydzieło. Poza polską, starszą muzyką otwieram się na szerokie spektrum brzmień: od punk rocka, przez rock gotycki i darkwave, aż po folk i elektronikę. Ze wszystkiego mam ochotę pozyskać jakąś iskierkę weny.
F.M.: Uważam, iż Ostatnia Klatka jest zespołem szczególnym właśnie ze względu na różnorodne wpływy. O ile Bartek silnie inspiruje się wspomnianymi przed chwilą artystami i gatunkami, ja wychowałem się na zupełnie innej muzyce – adekwatnie wyłącznie zachodniej. W gimnazjum i liceum byłem zafascynowany rockiem progresywnym i rockiem lat 2000. Przez wiele lat moim ulubionym zespołem był brytyjski Muse, którego – jak sądzę – znam każdy utwór. To te czasy zafascynowały mnie symbiotyczną współpracą gitary i syntezatora. Z czasem moje zainteresowanie rockiem przeniosło się przede wszystkim do lat 70., i tam już na stałe zamieszkało moje serce (śmiech). Zespoły takie jak Supertramp, Pink Floyd i Dire Straits otworzyły mnie na znacznie szerszą paletę brzmień niż kiedykolwiek wcześniej.
Na moim stylu gry i komponowania piętno odcisnęła też Państwowa Szkoła Muzyczna i kilka lat nauki gry na gitarze klasycznej. Wydaje mi się, iż wypadkową tak odmiennych inspiracji jest coś zupełnie unikalnego.
Te wpływy słychać chociażby w naszym najnowszym singlu „Sen ofiary”. To kawałek inspirowany między innymi rockiem gotyckim, a jednak obok lodowatych syntezatorów znalazło się w nim miejsce na gitarowe solo zagrane bluesową techniką slide, którą zaraziłem się od Duane’a Allmana. w tej chwili moim ulubionym, istniejącym zespołem jest australijski King Gizzard & The Lizard Wizard, który również bawi się konwencją i gatunkami – choć w nieporównanie większym stopniu. Ten mariaż gatunków i epok muzycznych słychać w muzyce Klatki. Oczywiście nie oznacza to, iż jestem zupełnie pozbawiony wpływów polskiej muzyki. Bardzo cenię sobie choćby Republikę i solowe dokonania Grzegorza Ciechowskiego, który o Polsce śpiewał w sposób zupełnie ponadczasowy. Jednak mimo wspomnianych, różnorodnych wpływów staramy się, aby efekt końcowy był spójny i utrzymany w ramach określonego tematu muzycznego. To przez cały czas pizza, choć czasem z ananasem (śmiech).
SG: A Poznań? Na ile to miasto uformowało wasz sposób opowiadania? Macie konkretne ulice, zaułki, które brzmią wam jak żywcem wyjęte z tej płyty?
B.J.: Ogólnie uważam Poznań za świetne miejsce – bardzo otwarte, oferujące możliwości i nowe, interesujące doświadczenia. Pochodzę z mniejszej miejscowości, która wywoływała we mnie raczej poczucie ciasnoty i często przypominała o swoich ograniczonych perspektywach. To przytłoczenie przekładało się jednak także na ogrom inspiracji, w którą bardzo lubię przekuwać rzeczy negatywne. Te inspiracje są ze mną do dziś i przybierają na sile za każdym razem, gdy odwiedzam rodzinne miasto – i za to jestem mu dozgonnie wdzięczny. jeżeli chodzi o Poznań, jest on pełen zakamarków przypominających mi rodzinną miejscowość i jej bardziej „szorstką” stronę. Od jakiegoś czasu mieszkam na Łazarzu i gdyby nie ta dzielnica oraz to, jak we mnie wsiąka jej niepowtarzalny, a jednak tak bardzo znajomy klimat, myślę, iż nasza druga płyta, nad którą praca w tej chwili wre, albo by nie powstała, albo byłaby czymś diametralnie innym.
F.M.: Tak jak wspominałem, na sztukę zawsze wpływa otoczenie artysty. Poznań jako miejsce, w którym mieszkamy, zdecydowanie kształtuje naszą twórczość, szczególnie w warstwie tekstowej, ale nie pozostaje też bez wpływu na muzykę.
Z jednej strony to miasto, jakich wiele w Polsce, a jednak jest zupełnie unikatowe.
Nie wiem, czy gdyby ta muzyka powstawała gdzie indziej, przybrałaby inną postać, ale bardzo możliwe, iż tak. jeżeli chodzi o konkrety, inspiruje mnie oczywiście miejsce, gdzie spędzam najwięcej czasu – Winiary/Sołacz. Można tam znaleźć chyba pełen przekrój poznańskich krajobrazów miejskich. Lubię po zmroku spacerować po okolicznych ulicach ze słuchawkami na uszach i myślę, iż wielu naszych słuchaczy może się z tym utożsamiać. Swoją drogą wydaje mi się, iż nasza muzyka świetnie odnajduje się w takim scenariuszu.
Jednak moja relacja z miastem nie jest prosta – to związek pełen kompromisów.
Pochodzę ze znacznie mniejszej miejscowości niż Bartek, a pierwsze lata życia spędziłem w… leśniczówce. Kształcę się też w zawodzie leśnika, więc jestem związany z bardziej otwartymi terenami. Z tego powodu, jako osoba „z zewnątrz”, która mieszka tutaj dopiero od kilku lat, jestem w stanie spojrzeć na Poznań zupełnie innym okiem – okiem, które zauważa szczegóły niewidoczne dla osób żyjących tu od urodzenia. W sposób amplifikowany dostrzegam zarówno piękno tego rozświetlonego milionami lamp miasta, jak i to, iż z tego samego powodu nocą próżno spoglądać w niebo w poszukiwaniu Andromedy. Jednak, tak jak już wcześniej wspomniał Bartek, chyba największą inspiracją dla naszej muzyki są właśnie te miejsca, gdzie nocne lampy nie są w stanie sięgnąć, a nasze oczy z trudem dostosowują się do panujących w nich ciemności.
SG: W waszej muzyce jest dużo zimy, mało światła. Ale nie idziecie w symbolikę czy poetycki mrok – raczej filtrujecie teraźniejszość. Czy „Ostatnia Klatka” to też wasz sposób opowiadania o Polsce – tylko bez patosu i publicystyki?
B.J.: Ostatnia Klatka to muzyka o tym, co nas otacza. Nasze otoczenie to również, oczywiście, Polska, a blokowiska i kamienice są nieodłącznym elementem jej tożsamości. Nasiąkam Polską, szczególnie jej brzydszym profilem, który mnie fascynuje, dewerbalizuję ją, a później wypluwam z siebie teksty. Dopiero po kilkukrotnym przeczytaniu dociera do mnie ich sens. Myślę, iż do każdego, kogo również otacza Polska, ten sens jest w stanie dotrzeć. Zależy mi jednak na tym, aby teksty były uniwersalne i otwarte na różne interpretacje. Doceniam rolę odbiorcy w procesie tworzenia sztuki. Opisowość tekstów pragnę wzbogacać emocjami czy subtelnym wplataniem w nie osobistych przemyśleń, co szczególnie będzie można zauważyć na naszej kolejnej płycie.
F.M.: Zgadzam się z Bartkiem – Ostatnia Klatka to muzyka o Polsce. Wydaje mi się, iż przekazywane przez nas emocje trafiają do mieszkańców naszego kraju bez względu na to, kim dokładnie są. Można to zauważyć na naszych koncertach, gdzie pojawia się adekwatnie pełen przekrój społeczeństwa: osoby w każdym wieku, należące do przeróżnych subkultur lub nienależące do żadnej z nich. Starsi od nas słuchacze często mówią, iż odnajdują w naszej muzyce młodość, a młodzi – iż wyrażamy ich emocje. Bez względu na różnice osoby te odnajdują w naszej muzyce coś, z czym mogą się utożsamić. Wygląda na to, iż Polska to przez cały czas ten sam kraj, którym była jeszcze w poprzednim wieku, a wiele problemów pozostało tych samych, choć przybierają inną postać. W końcu nasza muzyka to muzyka o teraźniejszości, a jednak tak wiele w niej echa przeszłości.
SG: Pogadajmy o DIY. Co było najtrudniejsze w tym wszystkim – miksowanie we własnej kuchni, czy może moment, w którym trzeba było sobie powiedzieć: „Okej, nie ruszamy już tego kawałka”?
F.M.: Zawsze trudno jest powiedzieć sobie stop i wrzucić gotowy kawałek do folderu, którego już się nie rusza. Pomaga nam w tym zdecydowanie obecność drugiego członka zespołu, który powie: „Dobra, jest dobrze, nie ruszaj tego, daj już spokój” (śmiech). Co do warunków pracy, wydaje mi się, iż działają na naszą twórczość bardzo dobrze. Potrzebuję absolutnego spokoju przy pisaniu swoich partii i dużo bardziej odpowiada mi praca w domu niż w studio. Wyzwaniem jest zawsze zadecydowanie, kiedy już dalej nie rozbudowywać kawałka.
Z racji, iż jesteśmy tylko duetem, staram się trzymać zasady jednej partii gitary naraz – drugą dokładam tylko wtedy, gdy uznaję, iż jest absolutnie niezbędna.
Tak jest w „Śnie ofiary”. Kusi mnie też, jak chyba każdego gitarzystę, dodanie eksplodującego solo do każdego utworu (śmiech), ale staram się robić to jedynie wówczas, gdy naprawdę wzbogaca piosenkę. Pomysłów mamy tyle, iż względem wersji demo finalny kawałek częściej trzeba upraszczać, niż rozbudowywać. Komunikacja u nas nie zawodzi, a proces komponowania i nagrywania przebiega zwykle bardzo sprawnie. Największym problemem jest brak czasu, bo obaj studiujemy.
B.J.: Sam etap kompozycji i aranżacji jest zawsze interesujący i ekscytujący. Dopełniamy się pod tym względem idealnie i najczęściej pracę dzielimy po równo, choć zdarzają się piosenki bardziej „moje” albo bardziej „Frankowe”. jeżeli chodzi o kwestie techniczne, skromnie przyznam, iż mam tu więcej na głowie – zajmuję się większością nagrań i praktycznie całym procesem produkcji. Dla mnie największym wyzwaniem jest uzyskanie miksu, który zaspokoi mój perfekcjonizm.
Prawie zawsze kusi, żeby coś jeszcze poprawić, dopiąć na jeszcze „ostatniejszy” guzik.
Zgadzam się z Frankiem – najtrudniej jest powiedzieć sobie „stop”. Sam proces produkcji to też masa wyczerpującej roboty; czasem bardzo trudno mi się za nią zabrać, ale kocham to robić i nie wyobrażam sobie nie mieć tak dużej kontroli nad całokształtem utworów. W kwestii produkcji określiłbym się mianem zaawansowanego amatora.
SG: Wasz debiut nie brzmi jak zamknięcie, tylko jak początek większego cyklu – jakbyście robili kronikę znikania. Myślicie już o kolejnych częściach tej opowieści?
B.J.: No… cóż mogę rzec? Rozgryzłeś nas (śmiech). Nowa płyta będzie swego rodzaju narracją – nie typową, z określoną grupą bohaterów i sensacyjnymi zwrotami akcji, ale jednak pewną narracją. Postrzegamy ją właśnie jako swoistą opowieść.
F.M.: Album nie ma jeszcze daty premiery, ale można powiedzieć, iż jesteśmy na bardzo zaawansowanym etapie prac. Mamy wiele pomysłów, jak to rozwinąć w przyszłości. pozostało za wcześnie, aby mówić o szczegółach kolejnych wydań, ale kto wie, gdzie zabierze nas kiedyś opowiadana przez nas historia?
SG: Z kim się trzymacie, kto was inspiruje tu i teraz? Czujecie, iż w Polsce znów wszystko wraca do garażu?
B.J.: Bardzo jesteśmy wdzięczni łódzkiemu duetowi Martyrmachine za danie nam przysłowiowego kopa w cztery litery (śmiech). Zagraliśmy z nimi nasz pierwszy w życiu koncert. Akurat mieli grać w Poznaniu i spytali, czy dalibyśmy radę wystąpić przed nimi. Prace nad pierwszą płytą wcześniej się dłużyły, brakowało zapału i motywacji, natomiast przygotowania do debiutanckiego występu na żywo bardzo skutecznie temu zaradziły. Nasz występ, jak i całe wydarzenie, były bardzo udane; świetnie je wspominam i tęsknię za zamkniętą już miejscówką, w której wszystko się odbyło – CK Nowe Amore.
To była oaza dla undergroundowych zespołów na mapie Poznania; występowaliśmy tam później jeszcze kilka razy i są to kapitalne wspomnienia. A czy wszystko wraca do garażu? Cóż, myślę, iż jest to proces, który da się w tej chwili zaobserwować.
Szczególnym dowodem jest renesans subkultur wśród młodzieży. Kiedy my byliśmy nastolatkami, subkultury wydawały się reliktem przeszłości – to było jakieś limbo między pokoleniem milenialsów a pokoleniem Z. w tej chwili na naszych koncertach widujemy bardzo wielu młodych gotów, punków, a choćby metalowców. Ktoś mógłby powiedzieć, iż undergroundowe koncerty zawsze przyciągają członków subkultur, ale dziś naprawdę sporo takich osób widać też w mediach społecznościowych czy po prostu na ulicy. Mimo iż nie utożsamiam się z żadną subkulturą, uważam je za pozytywne zjawisko, które pomaga w autoekspresji i zaspokaja potrzebę przynależności.
F.M.: Rzeczywiście można zauważyć, iż polski underground się odradza. Koncertując, mamy okazję poznawać masę świetnych, młodych zespołów, co napawa optymizmem, jeżeli chodzi o przyszłość polskiej muzyki. Często spotykam się z opinią, iż rock umarł. Według mnie jest zupełnie odwrotnie – z moich obserwacji wynika, iż rock wraca do swoich garażowych korzeni i, jeżeli chodzi o jakość oraz energię, ma się wspaniale, możliwe nawet, iż najlepiej od dekad. Mniejsza obecność rocka w radiach głównego nurtu doprowadziła, moim zdaniem, do spadku jego komercjalizacji i w efekcie stał się tym, czym był w okresie młodości gatunku – gra go ten, kto go kocha, a nie ten, komu przynosi zyski.
Polska scena podziemna jest naprawdę fascynująca, a muzyka gitarowa reprezentuje tam całe spektrum ciekawych gatunków i podgatunków.
W 2024 roku mieliśmy przyjemność zagrać w Łodzi na festiwalu DIY o nazwie PIŁA. Uderzyła nas tam liczba świetnych zespołów złożonych najczęściej z licealistów – prawdę mówiąc, my, studenci, znacznie zawyżaliśmy średnią wieku (śmiech). Z wielkim zainteresowaniem i entuzjazmem patrzę więc na przyszłość polskiej muzyki. Nie dajcie sobie wmówić, iż „kiedyś to było”, a teraz jest źle. W czasach, gdy nieporównanie więcej osób może wydać swoją muzykę, każdy znajdzie zespół dla siebie, jeżeli tylko zagłębi się w temat. Mówię to jako ktoś, kto ma gust zakorzeniony przede wszystkim w przeszłości.
SG: A co was ostatnio najbardziej wkurzyło? Nie politycznie – raczej muzycznie, brzmieniowo, scenicznie. Jest coś, co was totalnie odrzuca?

Ostatnia Klatka, fot. materiały prasowe
B.J.: jeżeli pominiemy politykę (śmiech), to raczej nic szczególnego nie wyprowadziło mnie z równowagi. W kwestii muzyki, cóż… w mainstreamie jest sporo rzeczy, których nie trawię: komercha, płytkie, materialne teksty, odtwórczość, obskakiwanie viralowych trendów… Nie lubię tego, ale też mnie to nie bulwersuje – po prostu takiej muzyki nie słucham. Nie chcę jednak mówić źle o całym głównym nurcie, bo jest w nim mnóstwo artystów z wizją, którzy tworzą coś wartościowego, rezonującego z odbiorcami i poruszającego ważne tematy. I to jest super.
F.M.: Mnie także wydaje się, iż nie ma w muzyce niczego, co wzbudzałoby we mnie podobne emocje. Każda muzyka ma swojego odbiorcę – jeżeli istnieją fani danego nurtu czy gatunku, to znaczy, iż musi on mieć w sobie coś, co zaspokaja głód słuchaczy i gra w ich przypadku na odpowiednich strunach. Oczywiście istnieje muzyka, której osobiście nie znoszę, ale nie czuję żadnej złości związanej z jej istnieniem; mogę po prostu jej nie słuchać – i tak właśnie robię.
Muzyka jest dla mnie przede wszystkim dziedziną sztuki i sposobem na wyrażanie emocji; nigdy nie fascynowała mnie produkcja hitów rozpisanych pod optymalną długość refrenu, zwrotki, mostków ani badania nad „najprzyjemniejszą” dla przeciętnego słuchacza skalą czy progresją.
Odcinam się od postrzegania muzyki jako produktu, dlatego nie odczuwam złości wobec – moim zdaniem – mizernego stanu głównego nurtu. Z tego samego powodu nie czuję, iż konkurujemy z innymi artystami; nie mam też niechęci do konkretnych gatunków. Koegzystujemy – tak jak koegzystują akryl, pastel i akwarela. W dobie internetu, w którym nie trzeba, jak w radiu, czekać na nadanie ulubionego utworu, a każdy włącza to, czego chce posłuchać, jest wystarczająco miejsca dla nas wszystkich – pomieścimy się.
SG: Kiedy będzie winyl? (śmiech)
B.J.: Coraz częściej słyszymy to pytanie. To znaczy, iż pojawia się popyt! (śmiech)
F.M.: To prawda (śmiech). Mamy wielką nadzieję, iż któregoś dnia nasi fani będą mogli odtworzyć materiał Ostatniej Klatki na swoich gramofonach. Myślę, iż rozwijamy się jako zespół coraz bardziej – kto wie, dokąd ten rozwój nas zaprowadzi? Na razie, w przypadku naszego debiutowego (i jedynego dotąd) albumu, ograniczyliśmy się do limitowanych nakładów płyt CD. Jesteśmy jednak na bardzo zaawansowanym etapie nagrywania kolejnej płyty, na której – moim zdaniem – dzięki doświadczeniu wyniesionemu z prac nad debiutem oraz licznych koncertów wznieśliśmy się na kolejny poziom. jeżeli spotka się z aprobatą słuchaczy, to kto wie, może pewnego dnia będzie można jej posłuchać nie tylko na gramofonach, ale i… walkmanach?
Ostatnia Klatka – poznański duet balansujący między post-punkiem a zimną falą. Powstał w czasie pandemicznego lockdownu 2020 roku z inicjatywy Bartosza Juszczaka (wokal, bas, produkcja) i Franciszka Majorka (gitara, syntezatory). Ich muzykę definiują ponure, pulsujące linie basu, posępny wokal, lodowaty ton gitary, a także grzmot automatu perkusyjnego i ostre retro-syntezatory. W 2024 roku wydali debiutancki album „Ostatnia Klatka”, którym otworzyli własny cykl miejskich kronik – pełen blokowiskowego mroku, garażowej energii i echa minionej zimnej fali.