László Tóth, węgierski Żyd, który przeżył nazistowski oboz koncentracyjny Buchenwald, dociera na nowojorską wyspę Ellis. Na pokładzie statku panuje nieopisany, nieludzki tłok, a wraz z nim do Ameryki przybywają tysiące Europejczyków, straumatyzowanych niedawno zakończoną wojną.
Kiedy László widzi Statuę Wolności, uszczęśliwiony wpada w ramiona innego imigranta. To już koniec tułaczki, teraz spełni się amerykański sen i wszystko będzie dobrze. Jednak Statua pojawia się na ekranie przekręcona do góry nogami i wtedy od razu wiemy – żadnego amerykańskiego snu w "The Brutalist" (którego scenariusz reżyser Brady Corbet napisał wraz ze swoją partnerką Moną Fastvold) nie będzie. To przecież mit.
O czym jest "The Brutalist"? To monumentalna opowieść o rodzinie węgierskich imigrantów w USA
Grany przez Adriena Brody'ego László Tóth jest postacią fikcyjną, ale to nie szkodzi. To uniwersalna imigrancka figura, bo los węgierskiego architekta nie jest jednostkowy: w końcu nie tylko jego entuzjazm po przybyciu do "Krainy Wolności" trwa krótko i gwałtownie się kończy.
Bohater, który walczy z traumą Holokaustu, o której nie potrafi i nie chce mówić, znajduje schronienie u swojego kuzyna w Filadelfii w Pensylwanii. Atilla (Alessandro Nivola) na dobre asymilował się w swoim przyszywanym kraju: ma nowe nazwisko i nową wiarę dzięki swojej katolickiej żonie Audrey (Emma Laird), prowadzi firmę meblową, a po angielsku mówi już prawie bez akcentu.
László patrzy na niego z zaskoczeniem, ale i podziwem: też chce odnieść sukces, ale nie chce zmieniać swojej tożsamości. Kiedy myśli o Budapeszcie, ma łzy w oczach. Przeszłość wydaje się snem. Przed wojną był uznanym architektem na Węgrzech i ma kilka imponujących modernistycznych budowli w portfolio, ale w nowej ojczyźnie László najpierw projektuje meble, a potem pracuje na budowie ze swoim amerykańskim przyjacielem Gordonem (Isaach de Bankolé).
Aż nagle na skutek zbiegu okoliczności albo przeznaczenia spotyka Harrisona Lee Van Burena (Guy Pearce), biznesmena i milionera, pensylwańskiego magnata. A ten proponuje mu propozycję, która wydaje się Węgrowi zesłana z nieba: ma zaprojektować mu budynek, olbrzymie centrum kulturalne. Architektoniczne marzenie.
Van Buren to pretensjonalny snob, któremu marzy się życie intelektualisty i artysty, ale nie jest ani jednym, ani drugim. Ale jest bogatym i wpływowym białym Amerykaninem, więc wraz ze swoimi dorosłymi dziećmi, Maggie i Harrym (Stacy Martin i Joe Alwyn) oraz równie zamożnymi amerykańskimi przyjaciółmi, może bezkarnie udawać "postawionego wyżej".
Tymczasem László Tóth, intelektualista, artysta i geniusz architektury, jest tutaj obcy. Wygląda inaczej, mówi śmiesznie, a jego dokonania w ojczyźnie są przyjmowane z niedowierzaniem. Może wcale nie są prawdziwe, trzeba go sprawdzić, pilnować.
Beztroscy bogacze nie mają żadnych oporów, żeby podważać jego kompetencje, poniżać w białych rękawiczkach albo pytać, czy wojna faktycznie była tak brutalna, jak słyszeli. Może coś o niej opowie przy obiedzie? Ocalony z obozu László uśmiecha się tylko niezdarnie i mówi, iż choćby nie wiedziałby, od czego zacząć.
Zaskoczenie Van Burena budzi także żona architekta, Erzsébet Tóth (Felicity Jones), która po kilku latach może w końcu dołączyć do męża w USA wraz z ich nastoletnią siostrzenicą Zsófią (Raffey Cassidy). Obie przeżyły obóz Dachau, Erzsébet porusza się na wózku, Zsófia po wojennym koszmarze straciła mowę.
Kiedy żona László opowiada nienaganną angielszczyzną, iż studiowała na Oksfordzie i była w ojczyźnie znaną dziennikarką od spraw zagranicznych, amerykański magnat nie może uwierzyć, iż ta Węgierka w przestarzałym kostiumie jest tak inteligentna i wykształcona. Przecież nie jest Amerykanką, nie jest stąd. Nie pasuje do wzoru imigranckiego żebraka, który Van Buren ma w głowie.
Ten kontrast – my, Amerykanie kontra oni, obcy – to motyw przewijający się przez cały, trwający 3,5 godziny (spokojnie, jest przerwa) film. W dwóch częściach śledzimy losy László, który dla budowli Van Burena poświęci niemal wszystko. Dla magnata to symbol jego władzy i wyższości, dla imigranta szansa na udowodnienie swojej wartości, ale i odnalezienie swojego człowieczeństwa po przeżyciu niewyobrażalnego.
Jednak próba wejścia do amerykańskiego społeczeństwa będzie dla László bolesna. Bogaty Van Buren, raz milutki, raz agresywny, jest w "The Brutalist" niczym całe Stany Zjednoczone: wykorzysta dla zysku i zdepcze, bo imigrant, choć użyteczny i zdolny, nie zasługuje na żaden szacunek. Jest gorszy, a Van Buren/kapitalistyczna Ameryka będzie jednocześnie László zazdrościć i czuć do niego wstręt.
Znaczenie tytułu "The Brutalist" ma znaczenie: chodzi o architekturę
Trudno napisać o "The Brutalist" w jednej recenzji. Mam wrażenie, iż to film, któremu raczej powinno się poświęcać całe prace naukowe. Bo ileż tutaj ukrytych znaczeń, symboli i warstw.
László Tóth i jego bliscy jako alegoria losu imigrantów, a Harrison Lee Van Burena – Ameryki i amerykańskiego kapitalizmu to jedna warstwa. Ale spójrzmy na tytuł, bo przecież nie jest przypadkowy (zresztą nic w filmie Brady'ego Corbeta nie jest).
Brutalizm w architekturze to styl, który rozwinął się po II wojnie światowej i charakteryzował się surowością form, eksponowaniem konstrukcji i materiałów, zwłaszcza surowego betonu. Budynki brutalistyczne były masywne, często monumentalne, z geometrycznymi, czasem rzeźbiarskimi kształtami, funkcjonalne, bez zbędnych ozdobników – czyli takie, jak projekty László Tótha.
II wojna światowa zmieniła sposób myślenia o architekturze. Zniszczenia miast, potrzeba odbudowy i ograniczone zasoby wymusiły stosowanie tanich, trwałych materiałów – stąd popularność mało estetycznego betonu. Brutalizm stał się także symbolem nowego porządku społecznego, często kojarzonym z budownictwem publicznym, socjalnym i instytucjonalnym. Dla niektórych był brzydki, dla innych zachwycający.
Budynek László Tótha, ocalałego z Holokaustu przybysza z Europy, budzi w USA szok. Do niczego tutaj nie pasuje, dla wielu jest szkaradny – tak samo jak imigrant. To kolejna warstwa "The Brutalist", a przecież brutalizm można również interpretować jako powojenną reakcję na traumę, budowanie nowego na zgliszczach starego, które już nie wróci.
Uwaga, spoiler w dwóch kolejnych akapitach! Właśnie dlatego krytykowany przez niektórych widzów epilog w "The Brutalist", który dzieje się podczas Międzynarodowego Biennale Architektury w Wenecji w latach 80., wcale nie jest niepotrzebny (chociaż, owszem, być może jest nieco łopatologiczny dla Amerykanów i tych, którzy nie od razu skojarzą kształt budynku Van Burenów z obozem koncentracyjnym – dla osób z naszej części Europy jest to zrozumiałe już na pierwszy rzut oka).
Epilog ma sens: dowodzi zaskakującego w tej opowieści optymizmu Corbeta, bo oto imigrant przetrwał i odniósł sukces. Budynki Tótha są podziwiane, a dorosła już Zsófia, po wojnie niemowa, dziś ma swój własny głos. "Immigrants, we get the job done", aż chce się zanucić słynną kwestię z musicalu "Hamilton". A przecież optymistyczne samo w sobie jest już wcześniejsze symboliczne zniknięcie Van Burena publicznie oskarżonego o gwałt na László. Cięmężyciel pokonany, może narodzić się nowe. Koniec spoilera.
Adrien Brody w "The Brutalist" gra rolę życia
"The Brutalist" to arcydzieło nie tylko dzięki genialnie napisanej historii – prostej, a jednocześnie błyskotliwej i brutalnej alegorii życia imigranta w Stanach Zjednoczonych. To, jak znakomicie ten film jest wykonany, to całkiem inny temat.
Brady Corbet, amerykański aktor ("Funny Games U.S.", "Zły dotyk", "Melancholia") i reżyser, który wcześniej nakręcił "Vox Lux" z Natalie Portman, to artysta absolutny. Doskonale wiedział, co i jak chce powiedzieć i nakręcić. Nie poddał się, mimo iż przez pandemię prace nad filmem trwały blisko sześć lat. "The Brutalist" to dowód na to, jak w świecie taśmowych sequeli i prequeli, ważne jest autorskie, przemyślane kino.
Wszystko w "Brutalist" budzi emocje: od zachwytu po odrazę, od smutku po euforię. Zdjęcia są zjawiskowe, nieoczywiste i doskonale przemyślane, a ekipa idealnie dostosowuje się do dekad, w których dzieje się akcja. Ba, choćby do miejsc, bo przecież fragment we Włoszech przypomina oniryczne, zmysłowe kino europejskich mistrzów. Dosadny realizm miesza się w tym filmie z wizjami niczym ze snów, a doskonała muzyka Daniela Blumberga, często niepokojąca, dosadnie podkreśla opowiadaną historię.
Mimo iż przed seansem byłam przekonana, iż obejrzę po prostu dobrą historyczną epopeję o losach imigrantów po II wojnie światowej, dostałam dzieło absolutne, które zaparło mi dech. Na jednej ze scen, tej najmocniejszej, musiałam zamknąć oczy, tak dogłębnie mną wstrząsnęła. Z kolei sceny miłosne zaskoczyły mnie zmysłowością, dzikością i sensualnością, a architektoniczne wstawki – precyzją i surowością.
Ale wisienką na torcie jest perfekcyjne aktorstwo. Nominowana do Oscara Felicity Jones, potwornie niedoceniana brytyjska aktorka ("Teoria wszystkiego", "Do szaleństwa", "Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie") jest absolutnie wyśmienita jako Erzsébet Tóth, sumienie i rozsądek swojego męża, kobieta, która nie potrafi odnaleźć się w "ohydnych" Stanach Zjednoczonych i nie boi się nazwać krzywdy po imieniu.
Z kolei Guy Pearce ("Memento", "Tajemnice Los Angeles"), również nominowany przez Akademię za rolę "nadmuchanego" Van Burena, który zazdrości László jego talentu, w końcu udowadnia, iż jest wyśmienitym aktorem. Podobnie jak Jones, "rozwala system" od swojego pierwszego pojawienia się na ekranie.
Ale "The Brutalist" to oczywiście popis Adriena Brody'ego, znakomitego i równie niedocenianego aktora, który dla niektórych na zawsze pozostanie Władysławem Szpilmanem z "Pianisty" (w wieku zaledwie 30 lat dostał tę rolę Oscara). Ale to nie świetny występ w filmie Romana Polańskiego jest rolą życia Brody'ego, to "The Brutalist".
Ciężko ubrać w słowa, jak wybitny jest w tym filmie Brody, jak zniuansowany, fizyczny i emocjonalny jest jego występ. Tegoroczna złota statuetka dla najlepszego aktora pierwszoplanowego musi trafić do niego, bo będzie to po prostu wielka niesprawiedliwość. To jeden z najlepszych męskich występów aktorskich ostatnich kilku lat, nie ma co do tego wątpliwości.
Sam "The Brutalist" dostał już szereg nominacji i nagród, w tym trzy Złote Globy. Szans na Oscary ma aż dziesięć: za najlepszy film, reżyserię, scenariusz oryginalny, muzykę, scenografię, zdjęcia, montaż i trzy wspomniane role. Zasługuje na statuetki we wszystkich tych kategoriach.
Przed seansem Oscara dla najlepszego filmu osobiście wręczyłabym wizjonerskiej, epickiej "Diunie: Części drugiej" albo szalonemu, oszałamiającemu "Wicked", które udowodniło, iż filmowy musical wcale się nie kończy. Ale dziś nie mam wątpliwości: tylko "The Brutalist".