Promocja życia w ciemnogrodzie
„Ania z Zielonego Wzgórza” Lucy Maud Montgomery to lektura obowiązkowa z języka polskiego dla uczniów klasy szóstej. Na początku września rodzice 12-latków pytają znajomych i szperają w księgarniach. Stare wydania Naszej Księgarni, które pojawiały się od roku 1956 do 1980, są wyczerpane, ale najnowsze Świata Książki można kupić „już za 48,75 zł”. Inne oficyny wydawnicze też nie przespały okazji zaistnienia na rynku. Można nabyć „Anię” w kilku odsłonach, choćby ze streszczeniami, wersjami skróconymi, komentarzami, pytaniami kontrolnymi itd. Uczeń z gotówką ma pełny wybór.
Kiedy jednak dorosły i bardziej doświadczony czytelnik weźmie tę książkę do ręki, po kilku stronach lektury włosy mu się jeżą. Rzecz napisano wprawdzie dawno – pierwsze wydanie z Bostonu ukazało się w 1908 r. – ale treści przemycane w perypetiach biednej sieroty doskonale pasują do wyobraźni naszych obecnych szefów od edukacji. Świat otaczający małą Anię, rówieśniczkę naszych szóstoklasistów, to zamknięty ciemnogród. Już w pierwszym rozdziale napotykamy informację, iż pani Małgorzata Linde jest filarem parafialnego związku pomocy dla misjonarzy nawracających pogan. No ładnie, przecież m.in. papież Franciszek niedawno właśnie w Kanadzie przepraszał potomków „pogan” za makabryczne poczynania tamtejszego Kościoła. Poza tym w książce jest więcej przykładów wyraźnej niechęci mieszkańców Avonlea do różnych obcych. Źli są jacyś Francuzi, Włosi też, Amerykanie z USA podejrzani. I oczywiście pojawia się wędrowny Żyd, który sprzedaje Ani fatalną farbę do włosów. Tak mimochodem kształtuje się nietolerancję.
I jeszcze jedno: Ania ma wyraźną awersję do geometrii. Niby wielu osób może to dotyczyć, ale dla polskich dzieci stanowi przykład fatalny. U nas bowiem panuje opinia, iż matematyka w ogóle jest piętą achillesową uczniów. I nie tylko ich. Bo niemal jako powód do dumy traktuje się tzw. zdolności humanistyczne, przy braku ścisłych. Taki pogląd utrwalił się w opinii publicznej, dlatego wciąż jesteśmy na bakier z postępem technicznym, kupujemy jedynie obce technologie, a w dodatku obniżono wymagania na maturze z matematyki (i dodano religię). To może mieć dalekosiężne skutki dla przyszłości kraju. Po co więc taka lektura? Czy nie ma lepszych książek dla szóstoklasistów?
U źródła
Podzieliłem się wątpliwościami niemal u źródła, bo z urodzoną w Polsce, ale mieszkającą w Toronto pisarką Ewą Stachniak, tworzącą wyłącznie po angielsku. To w tym mieście mieszkała długo i zmarła autorka „Ani z Zielonego Wzgórza”. Ewa Stachniak też robi międzynarodową karierę, jej książki tłumaczone są na wiele języków, a najnowsza powieść, „Szkoła luster”, ukazała się niedawno w Znaku.
– Kochałam Anię w dzieciństwie, absolutnie nie zauważając, jak dalece autorka jest wpisana w swój świat i jego ograniczenia – mówi Ewa Stachniak. – Dla mnie Ania była wtedy przede wszystkim dziewczyną o wspaniałej wyobraźni, która potrafiła wycisnąć euforia z każdej chwili. Ale nie poleciłabym tej powieści teraz i zgadzam się, iż to nie najlepszy wybór szkolnej lektury.
– Z drugiej strony czy nie warto czasami pokazywać uczniom, iż rasizm, antysemityzm, ksenofobia to cechy nie tylko naszej epoki i naszego społeczeństwa? Może łatwiej wtedy przedyskutować je w klasie, z dystansem, jaki dają czas i odległość? – zastanawia się pisarka. – Wyspa Księcia Edwarda była zamkniętym, prowincjonalnym środowiskiem, nieakceptującym obcych. Lucy Maud Montgomery doznała tam i odrzucenia, i wielu przykrości. Lektura jej pamiętników wydanych kilka lat po moim przyjeździe do Kanady (lata 80.) jest bardzo pouczająca. „Ania” była bajką, którą samotna dziewczynka sama sobie opowiadała, a rzeczywistość ponura i bardzo od tej bajki daleka. A tak na marginesie, L.M. Montgomery mieszkała po ślubie w Ontario. Jej ostatni dom, w którym umarła (lub w którym popełniła samobójstwo, co jest bardzo prawdopodobne), stoi na tyle blisko, iż mogę tam pójść na spacer.
Ewa Stachniak dodaje, iż Toronto nigdy nie zaakceptowało Montgomery jako pisarki: pisała stylem sprzed wojny, pisała dla dzieci, była za bardzo popularna, była kobietą. interesujący jest również wątek miłości, jaką jej twórczość darzy Japonia. Tłumaczką „Ani” była Hanako Muraoka, która przed II wojną dostała stypendium do prestiżowej szkoły w Tokio, ufundowanej przez Kościół metodystów z Kanady. Szkoły, dzięki której uniknęła indoktrynacji japońskiego wojującego imperializmu. Miała kanadyjskie nauczycielki, które podarowały jej egzemplarz „Ani” i zachęciły do tłumaczenia, a Japonia oszalała na punkcie rudowłosej sieroty z dalekiej Wyspy Księcia Edwarda.
Co tobie dała Ania?
O opinię na temat „Ani z Zielonego Wzgórza” zapytałem zaprzyjaźnionych nastolatków. Tomek (l. 14) przyznał, iż koleżankom w klasie książka się podobała, a jemu nie. Była nudna, problemy Ani i jej koleżanek zostały opisane w drętwy sposób. Na lekcjach polskiego omawiano tę lekturę, ale spraw tolerancji i stosunku do obcych nie poruszano. Uczniowie jednak muszą o lekturze L.M. Montgomery pamiętać, bo „pytanie z Ani” może się pojawić na egzaminie ósmoklasisty, który jest przepustką do liceum. Michalina (l. 15) stwierdziła, iż „Ania” była najlepszą ze szkolnych lektur obowiązkowych i jako taka podobała się. Choć tak naprawdę Michalina woli czytać inne książki, np. serię o Wiedźminie Andrzeja Sapkowskiego. W szkole była kartkówka z „Ani”, może też jakieś wypracowanie, ale kwestii stosunku do obcych w środowisku bohaterki w ogóle nie poruszano. Kornel (l. 13) także daleki był od podziwu dla tej lektury, która „była ciężka i ciągnęła się”. Wśród jego kolegów z klasy stanowiła raczej powód do żartów. Jak mówi, w wypracowaniu napisał, iż podobało mu się, jak Ania piła wino i upiła koleżankę. „Książka była dużo gorsza od »Władcy pierścieni«”, podsumował.
Zabiłam Anię!
W roku 2022 pojawiła się Ania po liftingu, czyli nowa odsłona lektury. Nowe tłumaczenie Anny Bańkowskiej od razu sprowokowało dyskusję, w której wiele osób było przeciwnych gmeraniu przy tej kultowej pozycji. Zwłaszcza iż zmieniono również tytuł – teraz to „Anne z Zielonych Szczytów”.
Tłumaczka w odpowiedzi na protesty dolała oliwy do ognia, pisząc: „Zabiłam Anię, zburzyłam Zielone Wzgórze i pozbawiłam je pokoiku na facjatce. Proszę jednak o łagodny wymiar kary, zważywszy na to, iż ktoś kiedyś musiał się podjąć tego niewdzięcznego zadania. (…) Oddając Czytelniczkom i Czytelnikom nowy przekład jednej z najbardziej kultowych powieści, jestem świadoma »zdrady« popełnianej wobec pokolenia ich matek i babć, do których zresztą zaliczam też siebie. Tak jest – razem z wydawcą tego przekładu doszliśmy do wniosku, iż w czasach, kiedy wszystkie dzieci wiedzą, iż żadna mała Kanadyjka nie ma na imię Ania, Janka czy Zosia, a żaden Kanadyjczyk nie nazywa się Mateusz czy Karolek, pora przywrócić wszystkim, nie tylko wybranym (jak w poprzednich przekładach), bohaterkom i bohaterom książki ich prawdziwe imiona, nazwom geograficznym na Wyspie Księcia Edwarda zaś ich oryginalne brzmienie”.
Mnie jednak kwestia, czy Ania mieszka na Zielonych Szczytach, czy na Zielonym Wzgórzu, wydaje się drugorzędna. Ważniejsze jest podejście bohaterów powieści do otoczenia, skostniałe dawne obyczaje, nakazy i zakazy. XIX-wieczne realia społeczne bez odpowiedniego komentarza i przygotowania mogą młodym czytelnikom wydawać się czymś naturalnym, w pełni akceptowalnym, co niestety próbuje wprowadzać do edukacji i oświaty obecna zideologizowana ekipa. Zamiast zawracać kijem styl wychowania dzieci i młodzieży, może lepiej poszukać dla uczniów innej lektury, Anię albo Anne przenieść zaś na zasłużoną emeryturę?
Fot. materiały prasowe