Szaleństwa Nicolasa Cage’a
Osgood Perkins to syn nikogo innego, jak Anthony’ego Perkinsa, zapisanego w annałach kina dzięki zagraniu jednej z najbardziej ikonicznych postaci w historii filmowego horroru, czyli Normana Batesa z "Psychozy" Alfreda Hitchcocka. Perkins Junior przewinął się na ekranie w paru filmach (zagrał choćby młodszą wersję swojego taty w "Psychozie II"), ale swój prawdziwy żywioł odnalazł po drugiej stronie kamery.
Szerszej widowni Perkins dał się poznać dopiero w zeszłym roku za sprawą "Kodu zła", szumnie nazywanego "najstraszniejszym horrorem dekady", co zrobiło więcej szkody niż pożytku, bo tej obietnicy mimo iście diabolicznej kreacji Nicolasa Cage’a (którego nazwisko również stanowiło dźwignię promocji) raczej nie spełniono. Zasłużył za to na miano jednego z najbardziej niepokojących horrorów, bo wprowadzał w dyskomfort od pierwszych scen do napisów końcowych.
Perkins to jednak nie żółtodziób. Reżyser kręci już od dekady, ale jego nazwisko do ubiegłego roku rozpoznawali głównie fani horroru i krytycy zainteresowani gatunkiem.
Kino Nowojorczyka kilka ma bowiem wspólnego z horrorem rozumianym jako sztuka straszenia widza mało wyrafinowanymi trikami. Groza u Perkinsa opiera się przede wszystkim na dusznej atmosferze i napięciu zwiastującym, iż ekranowych bohaterów raczej nic dobrego już nie spotka.
Twórca "Kodu zła" przykłada niezwykłą wagę do detali (co sprawia, iż jego filmy są wizualnie wysoko satysfakcjonujące) i nigdzie się nie spieszy. Złośliwi powiedzieliby, iż w jego filmach "nic się nie dzieje" – to pewnie zresztą dlatego jego twórczość nie mogła się przebić, choć gościła także na ekranach multipleksów.
Dla mnie ten niezwykle utalentowany reżyser niestety ma tendencję do gubienia się w snutych przez siebie historiach (z wyjątkiem w postaci debiutanckiego "Zła we mnie") i ich nieuzasadnionego komplikowania.
Już jednak "Kod zła", będący swoistą wariacją na temat thrillera w stylu Davida Finchera i horroru satanistycznego w porównaniu z poprzednimi dokonaniami reżysera stanowił ukłon w stronę kina nieco bardziej przystępnego i komercyjnego. Nikt chyba nie spodziewał się po Perkinsie komediowego horroru, jakim okazała się "Małpa".
"Małpa" – recenzja
Koszmar zaczyna się, gdy dwójka bliźniaków znajduje szczerzącą się złowieszczo małpę ukrytą w rzeczach po ojcu, który wyszedł po papierosy i nigdy nie wrócił. Nakręcana zabawka nie tylko wygląda, jakby miała złe zamiary, ale rzeczywiście je ma – za każdym razem, gdy jej mechanizm zostanie wprawiony w ruch, ktoś z bliskiego otoczenia chłopców ginie w makabrycznych okolicznościach.
W końcu Hal i Billy decydują się pozbyć małpy raz na zawsze. Po latach krwiożercza zabawka powraca, by znów siać terror. Hal wraz ze swoim synem próbują zatrzymać masakrę i ustalić, kto przekręca kluczem.
"Małpa" bywa porównywana do serii "Oszukać przeznaczenie" (której najnowsza odsłona swoją drogą pojawi się w kinach w maju) nie bez powodu. Trup ścieli się w filmie gęsto i często, a ofiary giną w wysoce nieprawdopodobnych i wielokrotnie absurdalnych wypadkach.
Filmowi Perkinsa daleko jednak do poetyki brutalnych slasherów, a bliżej do komedii gore, w której krwawe sceny i wybuchające oraz miażdżone groteskowo ciała zamiast obrzydzenia wywołują śmiech.
Reżyser dodatkowo podkreśla umowność wydarzeń na ekranie poprzez karykaturalność świata i zamieszkujących go narysowanych komiksową kreską bohaterów. Niedane nam też zapomnieć, kto jest twórcą tej opowieści – nawiązania do innych dzieł Kinga napierają z każdej strony.
Lżejszy ton filmu nie sprawia jednak, iż Nowojorczyk zapomina o swoim autorskim modus operandi. choćby jeżeli "Małpa" częściej bawi niż straszy, to dzięki umiejętnemu operowaniu obrazem i dźwiękiem, po "perkinsonowsku" trzyma nam rękę na gardle.
Wisienką na torcie niech będzie wcielający się w dorosłych bliźniaków Theo James (seria "Niezgodna", "Biały Lotos") znany do tej pory głównie z tego, iż jest ładny. Aktor zręcznie uniósł na swoich barkach podwójną rolę, która wymagała od niego wcielenia się w dwa skrajnie różne charaktery.
Stephen King nie płakał, jak oglądał
"Małpa" została namaszczona przez króla literackiego horroru na X, chociaż niektórzy twierdzą, iż "Kingowi wszystko się podoba" (poza słynną już historią z "Lśnieniem" Stanleya Kubricka). Ponadto pisarz znalazł się w mniejszości widzów, którzy docenili najnowsze "Miasteczko Salem".
Warto w tym miejscu dodać, iż literacki pierwowzór znacząco różni się od historii przedstawionej w filmie i nie chodzi tylko o małpę, której zamiast talerzy wręczono pałeczki i bębenek. To akurat sprawka Disneya, który taki wizerunek zabawkowej małpy z "Toy Story 3" (umieszczony prawdopodobnie przez fana opowiadania Kinga) zastrzegł prawami autorskimi.
Perkins nie tylko dopisał sporo wydarzeń i uczynił bohaterami dwójkę braci (w opowiadaniu Bill zostaje jedynie wspomniany), ale zmienił też ton, który u Kinga brzmi zdecydowanie bardziej poważnie.
Wydaje mi się, iż praca na czyimś materiale wyszła reżyserowi zasadniczo na plus, bo nadała ramy, dzięki którym historia mniej wymyka się Perkinsowi z rąk. Zupełnie niepotrzebnie dopisał jednak parę wątków, które w zamyśle prawdopodobnie miały nadać historii więcej warstw.
W jego interpretacji opowiadanie Kinga zgodnie z oryginałem przypomina o nieuchronnym przeznaczeniu każdego człowieka, ale także zostaje rozwinięte w opowieść o międzypokoleniowej traumie i nieobecnych ojcach. W ostatniej dekadzie co drugi horror zajmuje się traumą, a "Małpa" w tym temacie nie wnosi nic nowego.
Najnowszy film Perkinsa ogląda się świetnie, ale poza samą tytułową zabawką, której wizerunek może stać się ikoniczny, zabrakło czegoś (sceny, dialogu, ścieżki dźwiękowej?), co zapadłoby w pamięci widzów na lata.
Widać, iż Perkins dobrze odnajduje się w komedii, ale to chyba nie do końca jego droga. Przekonamy się zresztą już niebawem – "Keeper", czyli trzeci film sygnowany jego nazwiskiem w przeciągu ostatniego roku planowo ma trafić do kin już w październiku.