Wóz albo przewóz

filmweb.pl 3 dni temu
Zdjęcie: plakat


Nomen omen, czyli imię stanowi znak. Z nazwiskiem Story niejaki Tim z Los Angeles nie miał wyjścia, musiał wymyślać opowieści już od kołyski. I tak też czynił. Zaczynał od amatorskiego sprzętu porzuconego przez znudzonego filmami brata, z którym biegał po osiedlu. Prześlizgnął się przez przemysł muzyczny, działając u boku swojego kumpla, Ice-T, ale po tym, jak zastrzelono jednego z ich towarzyszy z zespołu, zamienił mikrofon na kamerę. Z nielichym powodzeniem komercyjnym. A idę o zakład, iż spora część czytających ten tekst nigdy nie słyszała o Timie Storym, choć ten jest pierwszym Afroamerykaninem, którego filmy — zwłaszcza te zrealizowane na przestrzeni lat z Ice Cube’em — zrobiły okrągły miliard zielonych. Ten, kto jednak go pamięta, to chyba głównie z niesławnej dylogii o Fantastycznej Czwórce. Chciałoby się powiedzieć, co za historia.

Ostatnimi czasy Story kręcił rzeczy prawie wyłącznie słabe i jeszcze gorsze, ale choćby i bez rzeczonego tła filmograficznego i jakiegokolwiek kontekstu "The Pickup" nie wypada źle. przez cały czas jest to poziom statystycznej streamingowej komedii sensacyjnej, których zadaniem jest zrobić szybciutko przyzwoity wynik oglądalności, a potem zająć grzecznie i cichutko odgórnie wyznaczone jej miejsce na jednej z setek półeczek obszernego katalogu, ale – jak na efemeryczną letnią premierę – jest to kino cokolwiek zapamiętywalne. Głównie z uwagi na nieco staroszkolne podejście Story’ego zarówno do konstrukcji fabularnej filmu, jak i samych sekwencji akcji, których tutaj nie brakuje, mimo słabego ich umocowania scenariuszowego. Wydaje się, iż od dłuższego czasu największe platformy polegają prawie wyłącznie na dużych nazwiskach, którymi przyciągają do obejrzenia danej produkcji. Liczy się tylko, abyśmy wytrzymali przynajmniej te regulaminowe minuty przed ekranem, żeby zaliczyć sobie nasz seans do statystyk; na reszcie absolutnie nikomu nie zależy. I "The Pickup" nie jest tu chlubnym wyjątkiem, ale przyznać trzeba, iż Story starał coś z tego ulepić.

Wyszło mu na pewno od strony formalnej, bo film ma bodaj wszystko to, czego wymagalibyśmy od porządnego kumplowskiego sensacyjniaka podszytego humorem. Są tu dwaj goście, z których jeden nie trawi drugiego, ale są na siebie skazani; pościgi po pustej autostradzie, ogień i fury nie tylko wygenerowane komputerowo, trochę zwolnionego tempa, strzały, pyskówki, bitka i na koniec heist z happy endem (żaden spoiler, nie mogło być inaczej). A wszystko to ma miejsce podczas konwojowania tajemniczej zawartości opancerzoną ciężarówką przez liczącą długi kawał asfaltu martwą strefę, gdzie próżno szukać zasięgu fal radiowych. Za kierownicą oglądamy Russella starego wygę u progu emerytury, i Travisa, młodego i nierozgarniętego chłopaka, który nie dostał się do policji i poszedł do ochrony. Ich ładunek to łakomy kąsek dla Zoe, która, co tu dużo gadać, planuje napad.

Ciekawe są jej motywy i prawdziwe intencje, które ujawniają się przed ostatnim aktem, choć zarazem jest to moment, kiedy film wytraca napięcie, bo znika jakakolwiek stawka. Bohaterom praktycznie przestaje grozić niebezpieczeństwo, a przecież na tym polega umowa między reżyserem a odbiorcami — z góry wiemy, iż ci wyjdą ze wszystkiego cało. Może byłoby deczko inaczej, gdyby zależało nam na Russellu i Travisie, ale ich charakterystyki nie wykraczają poza najprostsze możliwe gatunkowe typy, opisane chyba pojedynczym zdaniem. A szkoda tym bardziej, bo Eddie Murphy i Pete Davidson ewidentnie chcą tam być i chcą grać, tylko nie mają co. Wycofany konwojent z doświadczeniem stanowi stoicką przeciwwagę dla niezgułowatego młodziaka, który jest niczym irytująca mucha bzycząca mu przy uchu, ale Story nie ma materiału, aby podsunąć im parę kwestii, na jakie aktorzy zasługują. Dialogi są płaskie jak i postacie, dlatego nie sposób przejąć się karkołomnymi wyczynami kaskaderskimi, które zwyczajnie się tutaj marnują z uwagi na brak zaangażowania emocjonalnego. Przy czym sekwencje te bywają znakomite. Story nie może jednak wycisnąć napięcia choćby z końcowego przekrętu, ku któremu raptownie skręca dotychczasowa humorystyczna sensacja, mimo iż czas nagli. Chyba nikt jeszcze nie wynalazł uniwersalnej i skutecznej recepty na angażujące kino gatunkowe, ale "The Pickup" choćby sprawdzone schematy, które – można pomyśleć – działają zawsze i wszędzie, ogrywa na chłodno.

Dlaczego więc udało się tylko połowicznie, powierzchownie, byle jak? Bo z piachu bicza nie ukręcisz, a z marnego scenariusza nie zrobisz porządnego filmu, choćbyś miał taką obsadę i reżysera, który zna się na swojej robocie. Mógłbym długo wylewać żale, bo "The Pickup" to ewidentnie zmarnowany potencjał na porządny, streamingowy letni blockbuster, a pewnie przepadnie pod naporem większych i głośniejszych. Ale bez obawy, już kręcą sto kolejnych.
Idź do oryginalnego materiału