Wizualna potęga pustyni | Recenzja „Diuny”

kulturalnemedia.pl 1 rok temu

Diuna to amerykański film science-fiction, który zadebiutował 3 września 2021 na festiwalu w Wenecji. Ogromne oczekiwania, potęgowane gwiazdorską obsadą oraz ogromnym budżetem.

Reżyserem Diuny został Denis Villeneuve znany chyba najbardziej z innej, docenionej produkcji tego gatunku Blade Runner’a 2049 czy świetnego thrillera Labirynt. We współpracy z Erickiem Rothem i Jonem Spaihtsem napisał on także scenariusz, zrealizowany na podstawie kultowej powieści Franka Herberta o tym samym tytule.

Wcześniej adaptacji tej książki podjął się sam David Lynch. Jako fan wizji artystycznej tego człowieka muszę przyznać, iż nie wyszło mu to najlepiej. Próbował także Alejandro Jodorowsky, ale nie doszło to finalnie do skutku. Oczekiwania co do kolejnej adaptacji filmowej były więc ogromne.

plakat filmu Diuna, źródło: Filmweb

Prawie 3 godziny na pustyni

Nie będę ukrywał, iż filmy sci-fi nie należą do moich ulubionych. Nigdy jakoś nie potrafiłem odnaleźć się w futurystycznych wyobrażeniach. Skomplikowane obrazy życia w kosmosie, latających statków i obcej cywilizacji przytłaczały mnie i nudziły. Nowa Diuna była bardzo promowana i ciężko było o niej nie usłyszeć. Postanowiłem pochylić się nad tą produkcją i zobaczyć, czy zrozumiem trochę więcej z fabuły niż po seansie Diuny Lyncha.

Nie zawiodłem się. Akcja jest dużo bardziej przejrzysta i mniej pogmatwana. Toczy się w dalekiej przyszłości, gdzie najważniejszą planetą jest Arrakis (Diuna). To na niej znajdują się złoża pożądanej przez wszystkich przyprawy – melanżu. Planeta ta zostaje przekazana w lenno rodowi Atrydów, który ma zajmować się wydobywaniem tego surowca. Ich księciem jest Leto I, który wraz ze swoją konkubiną Jessicą, synem Paulem i wojskiem przybywają na Arrakis. Tam czeka na nich sporo niebezpieczeństw i politycznych potyczek z pozostałymi rodami w uniwersum Diuny.

Aktorzy

Film ten nie jest specjalnie bogaty w dialogi. Moi faworyci, czyli Timothee, grający Paula i Zendaya, która pochodzi z rodu niebieskookich Fremenów, zamieszkałych na pustyni wypadają poprawnie. Chalamet gra dość stonowanego chłopaka, na którym ciąży jednak narastająca odpowiedzialność, z którą musi sobie radzić. Tak jak mówiłem nie ma on tutaj wielu dialogów, ale nadrabia dzięki mimice i grze twarzy. Nie odbiorę mu też tego, iż jest przystojny i po prostu dobrze prezentuje się na ekranie. Niestety tylko dobrze. Moje wymagania co do niego po wybitnym Call me by your name, czy świetnych Małych kobietkach są bardzo wysokie. Może musi on jeszcze dorosnąć do ról w takich filmach, a może będzie lepiej pasował w rolach wymagających ukazania wrażliwości. Czas pokaże.

Zendaya pojawia się na ekranie epizodycznie, nad czym ubolewam. Taką jednak dostała rolę. Sprawdza się w niej świetnie, a jej enigmatyczna i chłodna postać i tak mnie zauroczyła. Najlepiej aktorsko poradzili sobie Rebecca Ferguson w roli Lady Jessici oraz Jason Maoma, wcielający się w wojownika armii Atrydów – Duncana Idaho. Ich role zapadły mi najbardziej w pamięć. Brawurowe akcje Duncana zostały fantastycznie odegrane i chyba każdy czuł w grze Jasona pewną charyzmę. Rebecca za to utworzyła postać silnej kobiety, do której z daleka czuć respekt.

Muzyka

Uważam jednak, iż główną rolę zagrał tutaj genialny Hans Zimmer. Po raz kolejny udowadnia on swój kunszt i powoduje niejednokrotnie ciarki na plecach. Film ten nie zrobiłby na mnie na pewno takiego wrażenia, gdyby nie ścieżka dźwiękowa. Wprowadza ona kapitalny klimat i trzyma w napięciu. choćby kiedy pod koniec zaczynałem się lekko nudzić z powodu licznych scen ucieczek i strzelanin to warstwa muzyczna i wizualna podtrzymywały moje zainteresowanie. Nie można oczywiście zapomnieć o tym, jak ten film wygląda. Sceny na pustyni wyglądają cudowne. Nie spodziewałem się, iż dwugodzinny seans odbywający się głownie wśród piasku może być aż tak angażujący dla oka.

Denis Villeneuve podołał więc zadaniu. Wraz z Hansem Zimmerem stworzyli kolejne dzieło po Blade Runnerze 2049, które może przejść do klasyki kina science-fiction. Tak jak mówiłem, sam nie jestem fanem tego gatunku i pewnie drugi raz nie wybrałbym się do kina na Diunę. Nad niektórymi scenami chętnie pochyliłbym się jednak jeszcze niejednokrotnie. Nie będę też ukrywał, iż ścieżka dźwiękowa i zdjęcia pochłonęły mnie na tyle, iż sama historia niespecjalnie mnie zaangażowała, ale nie ma to chyba większego znaczenia.

7/10

Idź do oryginalnego materiału