«Wiózł mnie na noszach korytarzami szpitala wojewódzkiego.»

newskey24.com 3 godzin temu

Dziennik, 6 listopada 2025

Zostałem przewieziony w wózku szpitalnym przez korytarze wojewódzkiego szpitala w Krakowie.
Dokąd? zapytała jedna pielęgniarka drugą.
Może do jednej, a może do wspólnej?
Dlaczego do wspólnej, skoro jest wolna oddzielna?
Patrzyły na mnie z wielkim współczuciem. Dopiero potem dowiedziałem się, iż oddzielne izby przeznacza się dla umierających, żeby nie widzieli ich pozostali pacjenci.

Lekarz kazał przydzielić mi oddzielny pokój powtórzyła pielęgniarka.
Uspokoiło mnie to. Kiedy leżałem już na łóżku, ogarnęło mnie dziwne spokój: nie musiałem już nigdzie iść, nie byłem nikomu nic winien. Czułem się odłączony od świata, a to, co się w nim działo, nie miało już dla mnie znaczenia. Nie interesowało mnie już nic i nikt. Zyskałem prawo do odpoczynku. Zostałem sam ze sobą, ze swoją duszą, ze swoim życiem. Problemy zniknęły, zamieszanie rozproszyło się, a ważne pytania przestały być istotne. To chwilowe zgiełki wydały się niczym drobinką w porównaniu z Wiecznością.

Wtedy wokół mnie rozbrzmiało prawdziwe życie! Okazało się, iż jest cudowne: poranne ćwierkanie skowronków, promień słońca wspinający się po ścianie nad łóżkiem, złociste liście dębu machające w oknie, głęboko niebieskie, jesienne niebo, szum miasta budzącego się syrenami tramwajów, stukot butów po brukowanej ulicy, szelest spadających liści. Boże, jakie piękne jest życie! Dopiero teraz to pojąłem.

No i niech tak będzie powiedziałem sobie. Zrozumiałem to. Mam jeszcze kilka dni, by cieszyć się nim i kochać je całym sercem.

Uczucie wolności i szczęścia pchnęło mnie do modlitwy, bo Bóg był przy mnie najbliżej.

Panie! zawołałem radośnie. Dziękuję Ci, iż pozwoliłeś mi dostrzec, jak cudowne jest życie i pokochać je. choćby przed śmiercią zrozumiałem, jak pięknie się żyje!

Czułem spokój i radość. Świat rozbrzmiewał dzwonami, a ja otaczałem się złotym blaskiem boskiej miłości. Wydawało się, iż miłość stała się wreszcie realna i życiodajna. Wszystko, co widziałem, wypełniało się tym światłem i energią. Kochałem!

Oddzielny pokój i diagnoza ostra białaczka czwartego stopnia oraz nieodwracalny stan organizmu miały swoje zalety. Do oddziału przyjmowano chorych o każdej porze. Bliskim zaproponowano przybycie na pożegnanie, i przybyła rzeka zasmuconych krewnych. Rozumiałem ich trudność: o czym rozmawiać z osobą umierającą? Co o tym wie? Śmiał mnie ich zagubiona mina. Cieszyłem się, iż zobaczę ich wszystkich jeszcze raz! Najbardziej na świecie chciałem podzielić się z nimi miłością. Rozbawiałem ich, opowiadając zabawne historie z życia. Na szczęście wszyscy wybuchali śmiechem, a pożegnanie przybrało atmosferę euforii i satysfakcji.

Po trzecim dniu znudziło mnie leżenie, zacząłem przechadzać się po sali, siedzieć przy oknie. Łapał mnie lekarz, najpierw wybuchnąwszy złością, iż nie mogę wstać.

Czy to coś zmieni? zapytałem.
Nie odparł zdezorientowany lekarz. Ale nie możesz chodzić.
Dlaczego?
Twoje wyniki mówią, iż organizm już nie żyje. Nie możesz wstawać, bo to jakby żyć na krawędzi.

Mijały cztery dni. Nie umierałem, ale z apetytem jadłem banany. Czułem się dobrze, a lekarz był przygnębiony, nie rozumiał niczego. Wyniki nie zmieniały się, krew lekko różowa spływała z igły, a ja wychodziłem na korytarz, by obejrzeć telewizję.

Czuliśmy żal dla lekarza. Miłość wymagała euforii otoczenia.

Doktorze, jakże chciałbyś, by te wyniki wyglądały? spytałem.
No, przynajmniej tak. odpowiedziała, zapisując jakieś litery i cyfry, które nie miałem pojęcia, ale przeczytałem uważnie. Lekarz mruknął coś i odszedł.

W dziewiątą rano wpadła do sali krzycząc:
Co pan robi?
Co robię? odpowiedziałem.
Analizy! Są takie, jak sobie zapisała.
A skąd mam to wiedzieć? I co z tego?

Śmieszność sytuacji dobiegła końca. Przenieśli mnie do wspólnego oddziału. Rodzina już się pożegnała i przestała przychodzić. W sali było jeszcze pięć kobiet, patrzących w ścianę, cicho i gorąco umierających. Przetrwałam trzy godziny. Moja miłość zaczęła się dusić. Trzeba było działać natychmiast.

Wyciągnęłam z pod łóżka arbuza, położyłam go na stole, pokroiłam i donośnie oznajmiłam:
Arbuz usuwa mdłości po chemioterapii.

Po sali rozszedł się zapach nadziei. Moje sąsiadki przybliżyły się niepewnie do stołu.

Naprawdę usuwa? zapytała jedna przy oknie.
Tak potwierdziłam, znając się na rzeczy.

Arbuz chrupiąco się rozłupał.

Naprawdę, minęło, powiedziała kolejna z okna.
I u mnie… i u mnie… podskakiwały inne.

Oto, skinęłam zadowolona i zaczęłam opowiadać kolejne zabawne anegdoty.

O drugiej w nocy weszła pielęgniarka i zagniewała się:
Kiedy przestaniecie się śmiać? Nie pozwalacie całemu piętrze spać!

Po trzech dniach lekarz niepewnie poprosił mnie:
Czy mogłaby pani przenieść się do innego oddziału?
Po co?
Tu stan się poprawił, a w sąsiednim jest ciężko.
Nie! krzyknęły sąsiadki. Nie wypuścimy ich.

Nie wypuścili nas. Do naszej sali przychodzili sąsiedzi, by po prostu usiąść, pogadać, pośmiać się. I zrozumiałem dlaczego. Bo w naszej sali mieszkała miłość. Otaczała każdego, dawała ciepło i spokój. Szczególnie podobała mi się szesnastoletnia dziewczyna w białej chustce zawiązanej w kokardę na karku. Końce chustki wystawały jak uszka królika. Miałaby raka w węzłach chłonnych, wydawała się niezdolna do uśmiechu. Po tygodniu ujrzałem jej czarujący i nieśmiały uśmiech. Gdy powiedziała, iż leki zaczynają działać i wraca jej zdrowie, zorganizowaliśmy małe przyjęcie przy eleganckim stole.

Nasz dyżurny lekarz, wchodząc, patrzył na nas zdumiony, po czym rzekł:
Pracuję tu trzydzieści lat, a takiego nie widziałem.

Odwrócił się i odszedł. Długo się śmialiśmy, wspominając wyraz jego twarzy.

Czytałem książki, pisałem wiersze, patrzyłem przez okno, rozmawiałem z sąsiadkami, przechadzałem się po korytarzu i kochałem wszystko, co widziałem: książkę, kobietę, samochód na podwórzu, stare drzewo Coś mnie drażniło w witaminach, trzeba było coś podać. Lekarka unikała rozmowy, patrzyła na mnie krzywo, a po trzech tygodniach szepnęła:
Hemoglobina jest o 20 jednostek wyżej niż norma zdrowego człowieka. Nie podnoś jej dalej.

Nie mogę potwierdzić diagnozy. Odzyskujesz siły, choć nikt cię nie leczy!

Kiedy wypisywałem się, lekarz wyznał:
Szkoda, iż odchodzisz, mamy jeszcze tyle trudnych pacjentów.

Z naszej sali wyszło wszystkich, a wskaźnik zgonów w oddziale spadł o trzydzieści procent. Życie trwało dalej, ale patrzyłem na nie innymi oczami, a sens stał się prosty. Wystarczy nauczyć się kochać, wtedy życzenia spełnią się, jeżeli formułujemy je z miłością. Nie oszukujmy, nie zazdrośćmy, nie obrażajmy, nie życzmy złego To naprawdę tak proste!

Bo prawda jest taka, iż Bóg jest Miłością! Trzeba tylko zdążyć to przypomnieć i przekazywać innym. Niech Boża Miłość napełni wszystkich i wszystko!

Lekcja: prawdziwe szczęście rodzi się z miłości, której nie tłumi się strachem ani cierpieniem, ale dzieli się ją z innymi, bo wtedy każdy dzień staje się darem.

Idź do oryginalnego materiału