Czy 3. sezon „Wiedźmina” zbliżył się do książek, tak jak przez ostatnie miesiące obiecywali twórcy? Tak. A czy to wystarczy, by uratować serial? Nie do końca.
Showrunnerka serialu Lauren S. Hissrich i polski producent Tomasz Bagiński od wielu miesięcy obiecywali, iż 3. sezon „Wiedźmina„, jak żaden przed nim, zbliży się do książek Andrzeja Sapkowskiego. I już na wstępie mogę powiedzieć, iż nie kłamali, bo składający się z pięciu odcinków sezon 3A – który w całości miałam okazję obejrzeć przed premierą – aż ugina się od nawiązań do sagi. Co niestety tylko podkreśliło, w jak nieprzemyślany sposób poprowadzona była 2. seria.
Nie ma w nowym sezonie, dostępnym od dziś na platformie Netflix – przynajmniej na razie – choćby pół wątku, który tłumaczyłby, dlaczego twórcy „musieli” tak bardzo namieszać w poprzedniej serii, a jak powtarzają w wywiadach, wprowadzone przez nich zmiany z 2. sezonu są kluczowe dla wydarzeń w tym sezonie. No więc: nie, nie są.
Wiedźmin – 3. sezon serialu to dużo więcej polityki
Muszę na wstępie jednak oddać serialowi, iż o ile sagi Sapkowskiego nigdy się nie czytało, to dla tej części widzów będzie tu mocny skok jakościowy. Serial przestał wyczyniać głupoty, fabuła jest logiczniejsza (co akurat jest zasługą treści książki, nie scenarzystów), a to wszystko okraszone jest widowiskowymi scenami walki i ładnymi widokami. Myślę, iż gdybym o świecie wiedźmina nie wiedziała absolutnie nic, to byłabym całkiem ukontentowana sympatycznym serialem na jeden weekend, który mojego życia nie zmieni, ale za to pozwala – jeszcze – popatrzeć na przystojnego Henry’ego Cavilla w roli Geralta.
Niestety, tacy widzowie w pewnym momencie mogą napotkać poważny problem, o ile chodzi o część polityczną serialu. Twórcy bowiem w 2. sezonie, zamiast nakreślać nam polityczne tło historii, koncentrowali się na nieistniejących w sadze monolitach i Voleth Meir. A w 3. sezonie Hissrich wrzuca nas w polityczne intrygi i spiski (spędzając 90% czasu w Redanii, przez co pozostałe królestwa Kontynentu wydają się zupełnie nie istnieć) i oczekuje, iż na widzach wrażenie zrobią rzucane z powietrza nazwy i poczują oni wagę konfliktu wiszącego nad królestwami północy. Nigdy nie dostaliśmy jednak żadnej podbudowy pod takie spory i knowania, przez co rozmowy o polityce są strasznie puste, bo dlaczego miałoby to kogokolwiek obchodzić. W dodatku same dialogi są pozbawione tak charakterystycznego dla Sapkowskiego polotu, przez co całość zostaje mocno spłycona. A jak w swoich najlepszych latach udowodniła „Gra o tron„, dobrze napisane konflikty polityczne potrafią rozpalać widzów do czerwoności.
A ponieważ polityka w „Wiedźminie” jest nijaka, bardzo marnuje się talent Grahama McTavisha jako Dijkstry, który do swojej roli wspaniale pasuje, ale nie bardzo ma co grać. Plącze się więc po ekranie, naradza z Filippą (Cassie Clare) lub ma z nią dziwną scenę sadomaso, ale jak na ilość czasu, jaką z nim spędzamy, to ma on zaskakująco mało do roboty. Podobnie zresztą jak Filippa. Momentami aż trudno było mi wierzyć, iż oglądam ludzi, którzy mają mieć tak ogromne wpływu i zasoby – a przecież mówimy o najlepszym szpiegu na Kontynencie i naprawdę potężnej czarodziejce.
A pozostając przy Redanii. Jaskier (Joey Batey) mógłby zostać z sezonu 3A usunięty i kilka poprawek trzeba by do scenariusza wprowadzić. Jego jedynym zadaniem w tym sezonie jest pokazanie, iż jest bohaterem biseksualnym i choć ma kochankę, to zakochuje się w Radowidzie (Hugh Skinner, „Fleabag”), który z jakiegoś powodu ma osobowość bardzo do Jaskra podobną. I choć ta dwójka aktorów wypada ze sobą na ekranie sympatycznie, to nie ma pomiędzy nimi chemii godnej kochanków.
Wiedźmin – sezon 3 ma wiele scen z sagi Sapkowskiego
Przyznać trzeba jednak to, iż twórcy nie kłamali. Naprawdę ten sezon „Wiedźmina” jest znacznie bliżej książek i da się w nim rozpoznać fabułę znaną z sagi. Niestety, tylko tyle dobrego można o tym napisać, ponieważ wygląda to tak, jakby nawiązania były hurtowo odhaczane i wciskane tak, by nikt nie mógł się przyczepić, iż ich nie ma. Więc z jednej strony fani sagi dostaną naprawdę wiele odniesień do miejsc czy postaci, ale zostały one przeniesione na ekran bez zrozumienia materiału źródłowego.
Wszelkiego rodzaju niuanse, którymi Sapkowski lubił się bawić, zostały dosłownie wyrzucone przez okno. Co jest kolejnym problemem serialu, bo twórcy strasznie się boją zszokować widza. Tam, gdzie bieg wydarzeń powinien nas (i bohaterów) zaskoczyć i wgnieść w fotel, twórcy dosłownie stają na uszach, by tak się nie stało. Co sprawia, iż wielki twist, z którym zostawia nas serial na miesiąc, zupełnie nie wybrzmiewa, jak wybrzmieć powinien.
I zaczynam się zastanawiać, czy to nie jest właśnie główny problem twórców. Że muszą wyjaśniać wszystko już i natychmiast – podobnie jak było z Emhyrem var Emreisem (Bart Edwards) w finale 2. sezonu. Sprawia to, iż całkowicie gubi się gdzieś napięcie i emocje. I trudno to zrzucić na aktorów, bo Henry Cavill wie, co chce zrobić z Geraltem i robi to dobrze. Ma także dużo lepszą chemię z Freyą Allan, która wydaje się, iż w końcu na dobre odnalazła się w roli Ciri, i nietrudno uwierzyć, iż tę dwójkę mogłyby łączyć więzy rodzinne. Trochę gorzej wypada na ich tle Anya Chalotra – jej Yennefer jest dużo ciekawsza, gdy musi lawirować pomiędzy innymi magami i stawać na wyżyny swojej dyplomacji. A czarodziejskie środowisko jest wredne i zblazowane. Z kolei trudno powiedzieć coś więcej o jej relacjach z Geraltem, poza tym, iż są. I nie da się nie poczuć rozczarowania tym, w jak fatalny sposób wykorzystano wątek listów „Mój przyjacielu”/”Moja przyjaciółko”.
Niestety, Yen będąca „matką” Ciri jest mało wiarygodna, ze względu na podobny wiek aktorek. O ile między Cavillem a Allan różnica wieku jest widoczna i jego figura ojcowska jest realistyczna, tak aktorki wyglądają bardziej jak siostry lub przyjaciółki. Z wątkiem Ciri pozostało jeden problem, ale tym razem fabularny. W sadze zarówno Triss (Anna Shaffer), jak i Yennefer doskonale wiedziały, skąd moce Ciri się biorą i dlaczego ma takie problemy choćby z podstawowymi zaklęciami. A Yen dostała Ciri pod opiekę nie z dobroci serca Geralta, a dlatego, iż jest wystarczająco potężna, by sobie z tym poradzić. W serialu bohaterowie drepczą w tej kwestii w kółko – a biorąc pod uwagę, jak inne tajemnice serii twórcy podają na tacy na długo przed tym, gdy zostały odkryte w sadze, jest to dziwne zagranie.
Wiedźmin – jak wypadła pierwsza część 3. sezonu?
Nie da się nie zauważyć, iż 3. sezon „Wiedźmina” jest lepszy od wcześniejszych, głównie dlatego, iż twórcy prawie (bo nie całkowicie) porzucili wrzucanie swoich własnych pomysłów, podważających sensowność działania świata. I co ciekawe, przez większą część czasu nie słyszymy choćby słowa o monolitach, choć siłą rzeczy musiały one w końcu wrócić – i też trochę trudno wyrzucić z głowy, iż gdzieś tam są. Nie oznacza to, iż serial nagle zrobił się dobry i stał się wspaniałą adaptacją, na jaką saga zasługuje – ale są w nim pojedyncze sceny, które dają wgląd w to, czym „Wiedźmin” miał szansę być, gdyby Hissrich nie uznała, iż lepiej zna Kontynent od Sapkowskiego.
Kontynent zresztą niebywale malutki, bo bohaterowie skaczą po nim do woli i niestety ich gwałtowne teleportacje nie mają nic wspólnego z tymi magicznymi. A ponieważ wszyscy regularnie się rozstają i spotykają, pozostaje się nam zastanawiać, czym na Kontynencie karmione są konie, iż potrafią pokonywać duże odległości w takim tempie.
To, co zobaczyliśmy do tej pory, wypada lepiej, niż można się było spodziewać po 2. sezonie, ale równocześnie jest też bardzo dalekie od tego, czym „Wiedźmin” mógł być. To jednak jeszcze nie koniec, bo przed nami trzy finałowe odcinki 3. sezonu, które będą ostatecznym pożegnaniem Henry’ego Cavilla z rolą Geralta. Czas pokaże, czy pożegnają go godnie. I nie ukrywajmy: to od tych trzech odcinków będzie zależało, czy ten sezon zostanie uznany za „oglądalny” czy ponownie wszyscy złapiemy się za głowę.