Wiedźmin – sezon 3. cz. 1 – recenzja. Henry już zrozumiał…

popkulturowcy.pl 1 rok temu

Dziś rano, po wielu miesiącach zapowiadania Netflix uraczył nas kolejną porcją jednego ze swoich sztandarowych seriali. Wiedźmin Geralt wrócił na szlak by kontynuować swoją historię. Stawka jest coraz większa, pojawiają się kolejne postacie kolejne zagrożenia. A od fanów, którzy produkcję oglądają kolejne pytania. Dlaczego Netflix nam to robi i dalej to ciągnie? Pojawia się jednak w nowych odcinkach również odpowiedź na jedno nurtujące pytanie. „Dlaczego główna gwiazda serii postanowiła powiedzieć „pass”.”

Polowanie na Ciri trwa. Wiedźmin zabiera swoją podopieczną i wspólnie z czarodziejką Yennefer wyrusza w podróż by ją chronić. W międzyczasie Ciri poddaje się szkoleniu magicznemu pod okiem Yen, która to z kolei usilnie próbuje odzyskać sympatię i zaufanie swojego ukochanego Geralta. Jednak w obliczu narastającego z każdym dniem zagrożenia trójka decyduje się jednak na nietypowe działania. W głowie Yennefer rodzi się pomysł ponownego zjednoczenia czarodziejek. W tym celu udaje się z Ciri do Aretuzy. Tam przekonuje dawne przyjaciółki do zorganizowania zlotu, czy tam zjazdu czarodziejów na wyspie Thanned.

Showrunnerka serialu już od pewnego czasu zapowiadała i wręcz zarzekała się, iż fabuła trzeciego sezonu będzie bliższa książkowej wersji. Biorąc pod uwagę jak odjechane od oryginału były poprzednie sezonu, ciężko byłoby w sumie zrobić coś, co będzie się trzymało pierwowzoru jeszcze mniej. A jednak się udało. Nowe odcinki podobnie jak i poprzednie serie w NICZYM praktycznie nie przypominają tego co znamy z książek. Wydarzenia są przeinaczone, fabuła idzie własnym rytmem. Scenarzyści po chamsku udają, iż to ma jakiś związek, wrzucając nam wysilone nawiązania do historii z książek. Niestety jednak efekt który otrzymaliśmy jest marny.

Nie chcę być źle zrozumiany. Oczywiście wiem, iż jest niemal niewykonalnym by zrobić kopię materiału źródłowego 1:1. Co z drugiej strony byłyby choćby lekko bezsensowne. Chociaż już widzieliśmy już przypadki, iż obie te rzeczy udawały się za jednym razem – wierna kopia plus mimo tego świetne wykonanie. Szanuję i rozumiem, gdy twórcy ekranizacji chcą pójść w nieco innym kierunku i nawiązując do pierwowzoru obrazują wydarzenia nieco inaczej. To mocno urozmaica widzom znającym fabułę odbiór filmu czy serialu, oferując coś znanego ale i jednocześnie w nowym wydaniu. Także nie mam z tym problemu. Nie mam też problemu z tym, aby niektóre postacie były przedstawione inaczej niż w książce czy komiksie. O ile te nowe wersje będą miały sens, jakiś charakter, i nie będą stały w absolutnej sprzeczności ze swoim oryginałem. W polskim serialu Wiedźmin również wydarzenia przedstawiono inaczej, ale przynajmniej trzymało się to kupy.

fot: kadr z serialu

Netlix jednak zrobił przy serialu Wiedźmin spektakularną robotę. Mógłbym tu używać opisów pokroju „podcierania tyłka książkami”, czy „wysrywanie się na fanów”. Ale postaram się zachować więcej klasy niż producenci i dogłębniej wyjaśnić co się odjaniepawliło tym razem. W sumie nie tym razem, tylko za każdym razem, gdy odpowiedzialni za tę produkcję zakasają rękawy i tworzą swojego małego potworka. Chaotyczność w prezentowaniu wydarzeń towarzyszył serialowi od samego początku. Drugi sezon przebił skalę, gdy fabuła niby dokądś zmierzała, ale wszystko było rozpisane w taki sposób, iż ciężko było się w tym bałaganie połapać. Koniec sezonu to istna gonitwa i sypanie plot twistami jak z rękawa. Nowe odcinki pod kątem tego bajzlu dorównują poprzednim. Wciąż trudno nadążyć za historią. Nie dlatego, iż tyle się AŻ tyle. Dzieje się sporo, ale gdyby zaserwowane było to w przemyślany sposób, nie robiłbym problemu.

Tymczasem mamy serwowane nowe wątki, nowe postacie. Sceny przeskakują między sobą nie pozwalając widzowi skupić się i wciągnąć w dany motyw. Niczym w polskich telenowelach. Co chwila jesteśmy wybijani z rytmu. Dodatkowo bardzo często występują niedopowiedzenia, przez co sami musimy dośpiewywać sobie co i dlaczego się dzieje, a gdy już choćby dochodzi do wyjaśnienia sytuacji to rozmywa się ono w toku pustej konwersacji, nie jest w żaden sposób uwypuklone.

Wiąże się to poniekąd z nieudolnym przeniesieniem fabuły książek na ekran. choćby świetnie znając książki, nie można w ogóle czerpać z tej wiedzy, ponieważ scenarzyści już dawno odpięli wrotki i fabularnie odpłynęli od książkowego pierwowzoru. Fani zatem nie mogą czerpać przyjemności z ekranizacji, ponieważ przez większość czasu nie ma ona nic wspólnego z serią książek, odejmując tytuł i imiona postaci. Nie znajdując odniesienia do źródło, tym ciężej połapać się, o co chodzi w fabule serialu. A tym razem miało być lepiej co?

fot: kadr z serialu

W kwestii samych postaci też ten temat leży i kwiczy. Mówiąc jaśniej, dawno nie widziałem tak bardzo niedobranego castingu względem oryginalnego opisu postaci. I nie, nie chodzi mi tutaj o czepianie się „czarnych elfów”. Aktorzy w przeważającej większości nie przypominają wizualnie odgrywanych bohaterów, pomijając choćby kolor skóry, a skupiając się na wzroście, urodzie czy wieku. Ale na to można by przymknąć oko, gdyby odegranie postaci zrobiło robotę. Niestety nie robi. I mam wrażenie, iż ci aktorzy naprawdę w wielu przypadkach się starali. Jednak ich średni talent aktorski został dodatkowo ograniczony i przytłoczony kiepskim scenariuszem, który nie dawał pola do popisu.

Za przykład wezmę tutaj Yennefer i odgrywającą ją Anyę Chalotrę, która od samego początku w ogóle nie pasowała mi do tej kultowej roli. Z początku mimo tego grała nieźle i można było to kupić. Drugi sezon jednak odwrócił karty, a my oglądaliśmy jakąś śmieszną karykaturę Yen. Najnowsze epizody kontynuują tę wersję, w której twarda i nieustępliwa czarodziejka, którą znamy i niekoniecznie kochamy odeszła w zapomnienie. Zastąpił ją kruchy, popłakujący i mdły podlotek, który ślini się do Geralta jak czirliderka do kapitana drużyny futbolowej. Ciężko się patrzy na tak spartaczoną przez scenarzystów postać. Tak samo jak ciężko się patrzy na kolorowe bluzeczki, które zaczęła nosić serialowa wersja, na które ta książkowa choćby by nie spojrzała. Agrest, czerń i biel zastąpiła mdłość, dziwaczność i łzy. Pamiętam Yen, która zawsze stała w wyższości nad innymi, górowała nad nimi. I choć jak wspomniałem, nie zawsze się ją lubiło, to prawie zawsze szanowało.

fot: kadr z serialu

Aktorski problem serialu Wiedźmin nie tyczy się tylko Yen. Tak samo castingowo ani aktorsko nie są ani trochę przekonujące postaci chociażby Dijkstry, Emhyra, Filippy, Margarity, czy Vilgefotza. Bohaterowie zostali utemperowani, a antagoniści wydają się kompletnie wykastrowani. Nie budzą grozy, szacunku, powagi. Na dobrą sprawę nie budzą żadnych emocji. Przez co właśnie tak ciężko ogląda się ten serial, a poszczególne sceny ani trochę nie angażują. Zdecydowana większość ekipy obsadowej gra papierowo, nie jest ani trochę wiarygodna.

Problem niestety nie ominął głównej gwiazdy serialu, czyli Henry’ego Cavilla. Gość w każdej scenie wygląda na tak zmęczonego tą produkcją, iż naprawdę mi go żal. Mimo, iż w późniejszych częściach sagi Geralt był równie wypalony, iż było mu wszystko jedno, taki efekt w serialu nie jest niestety zamierzony. Widać gołym okiem to iż Cavill stara się tak samo jak pracownik korporacji na okresie wypowiedzenia. Tyle dobrego, iż ten brak wysiłku i zmęczenie nie jest widoczny w scenach akcji, które mimo dalej obecnego chaosu pokazują, iż aktor się stara, aby oglądało się to dobrze. Przynajmniej gdy mówimy o starciach z ludźmi. Bo akurat sceny z wątpliwie niebezpiecznymi potworami to akurat jest istny dramat. Słabe efekty komputerowe połączone z brakiem przemyślenia i reżyserii tych starć sprawiają, iż możemy być dumni z niegdyś wyśmiewanego „złotego smoka” z polskiego filmu Wiedźmin Brodzkiego.

fot: kadr z serialu

Wiedźmin od Netflixa nigdy nie należał do dobrych produkcji. Nie uważałem go za przyzwoitą ekranizację, ani udany serial. Z każdym sezonem nie tylko jestem w tym utwierdzany. Co sezon jest tylko gorzej. Wydarzenia zbyt odbiegają od książek, na co możnaby przymknąć oko, gdyby całość prowadzona była udolnie. Postacie są przeinaczane, wątki LGBT, które oglądaczy Netflixowych produkcji już nie powinny zaskakiwać, po raz kolejny są wtłaczane przed oczy bez sensu, przemyślenia i widocznie na siłę. Muzyka powtarzalna, prawie niezauważalna. Efekty słabe, mimo sporego budżetu. Historia nudna i ani trochę nie wciąga. Aktorzy źle dobrani, a postacie nieumiejętnie rozpisane. Henry Cavill zobaczył co się dzieje i odpalił katapultę, szkoda iż o dwa sezony za późno. Szkoda, iż nie jest to odpowiednio wyraźnym sygnałem dla twórców, którzy dalej chcą brnąć w to bagno.


Źródło grafiki głównej: mat. prasowe/ Netflix

Idź do oryginalnego materiału