O netflixowym Wiedźminie powiedziano już chyba wszystko. Pomimo całkiem obiecującego pierwszego sezonu, następne okazały się ogromnym rozczarowaniem. Przypięto przez to serialowi specyficzną łatkę, od której dalej nie może uciec. Spin-offy w rodzaju Rodowodu Krwi jeszcze bardziej utwierdzały ludzi w przekonaniu, iż na porządną adaptację prozy Sapkowskiego nie możemy liczyć. Z uwagi na to, dla wielu może wydać się szokujące, iż najnowsza odsłona wyszła – według mnie – nieźle.
Tym razem trójka naszych bohaterów: Geralt, Ciri i Yennefer, zostaje ze sobą rozdzielona. Każde z nich dostaje mocno oddzielone od siebie wątki oraz własne grono postaci drugoplanowych. Zdecydowanie najlepiej wypada tutaj Biały Wilk, odgrywany tym razem przez Liama Hemswortha. Recasting ten był przez wielu mocno kwestionowany, ale ja od początku byłem przychylnie nastawiony do tej zmiany. Pozytywne myślenie na szczęście się opłaciło, gdyż młody Hemsworth wypada według mnie choćby bardziej przekonująco niż Henry Cavill. Może wynikać to w dużej mierze z lepszego materiału, jaki dostał w porównaniu ze swoim poprzednikiem, ale mimo wszystko udało mu się w pełni udźwignąć ciężar tej roli. Liam o wiele lepiej oddaje Geralta też pod względem fizycznym. Jest znacznie szczuplejszy niż dopakowany do granic możliwości Henry, dzięki czemu bliżej mu do książkowego pierwowzoru, a jego walki są zdecydowanie bardziej dynamiczne.
Fot. kadr z serialuJeśli chodzi o samą historię, przyjdzie nam tym razem wyruszyć wraz z protagonistą oraz jego towarzyszami na długą podróż, której celem jest uratowanie Ciri z rąk Emhyra van Emreisa. Wraz z postępem fabuły skromna kompania składająca się z Jaskra oraz Milvy zaczyna się poszerzać o stare i nowe twarze. Do drużyny dołącza między innymi Cahir, którego relacja z Geraltem przechodzi naprawdę interesujący rozwój. Staje się on dzięki temu zdecydowanie bardziej interesującą postacią niż w poprzednich sezonach. Poza tym swój debiut zalicza tutaj poczciwy krasnolud Zoltan, który z automatu staje się sercem całej drużyny, natomiast najlepszym elementem całej tej zgrai jest bezapelacyjnie Regis. Wciela się w niego Laurence Fishburne, który swoją prezencją absolutnie skrada każdą scenę, w której się pojawia. Choć na pierwszy rzut oka casting wydaje się chybiony, aktor takiego kalibru jest w stanie idealnie przenieść manieryzmy oraz ducha postaci z papieru na srebrny ekran.
Śledzenie losów tej paczki bohaterów dostarcza ogromną dozę rozrywki i jest najlepszą częścią Wiedźmina. Dialogi pomiędzy nimi są zgrabnie napisane, a wszyscy aktorzy mają ze sobą świetną chemię. Barwna obsada działa też bardzo na korzyść Geralta, który może się dzięki nim bardziej otworzyć, a to pozwala mu się rozwinąć jako postać. Proste przygody oraz chwile wytchnienia (przede wszystkim ognisko z odcinka piątego) dają przestrzeń każdej postaci, dzięki czemu zaczynamy naprawdę przejmować się losami każdego z nich. Twórcy w końcu byli w stanie sprawić, by widz się przywiązał, a w wyniku tego prezentowana historia z automatu staje się bardziej przejmująca. Za fenomenem całej wiedźmińskiej sagi nigdy nie stały nowatorskie koncepty fantasy, zawiła polityka oraz konflikty, ale bohaterowie, których po prostu nie da się nie lubić. Serial w końcu to zrozumiał.
Fot. kadr z serialuWszystkie wymienione przeze mnie pozytywy wątku Geralta stają się jeszcze bardziej widoczne za każdym razem, kiedy przechodzimy do Ciri. Otaczające ją Szczury to tak płaskie i nieciekawe postacie, iż aż dziwi, dlaczego dostają oni aż tyle czasu ekranowego. Połowa ich scen powinna była być wycięta, bo nie rozwijają fabuły, bohaterów ani wątków. Natomiast, jeżeli twórcy tak bardzo chcieli ich pokazać, powinni byli cokolwiek z nimi zrobić. Niestety, każdy powrót do ich losów wiązał się z nudą oraz błaganiem o to, by Ciri w końcu się od nich uwolniła. Jedyny dobry element tej partii serialu to Leo Bonhart – szalony oraz niezwykle niebezpieczny łowca nagród, którego Sharlto Copley odegrał bezbłędnie. Nie ma on niestety zbyt dużo momentów dla siebie, przez co w ogólnym rozrachunku całość wypada naprawdę słabo.
Ogólnie rzecz biorąc, ten sezon bardzo mocno boryka się z ilością niepotrzebnej waty. Widać to u Radowida i Emhyra, którzy nie mają zbyt wiele do zaoferowania. Wszelkie sprawy związane z polityką nigdy tej serii nie wychodziły, ale na szczęście tym razem ograniczono je do minimum. Problem ten jest jednak bardziej widoczny u Yennefer, która jako jedna z głównych postaci dostaje znacznie więcej czasu. Jej poszukiwania Vilgerfortza na początku rozwijają się bardzo powoli, przez co historia wydaje się nieciekawa. W dalszej części dostajemy jednak znaczne przyspieszenie akcji, a konflikt się zaognia, co znajduje swoje ujście w bitwie pomiędzy użytkownikami magii. Dzięki udanemu podsumowaniu wątek ten wypada całkiem nieźle, ale przez długi czas wydawało się, iż zmierza on donikąd. Z obsady czarodziejek należy wspomnieć o Filippie Eilhart, która wypada zdecydowanie najlepiej, głównie dzięki temu, iż ma zdecydowanie najwięcej stylu oraz charakteru w porównaniu do reszty, która nie jest aż tak interesująca.
Fot. kadr z serialu4. sezon Wiedźmina nie jest wybitnym osiągnięciem kinematografii. Problemy, które doskwierały tej produkcji od lat, takiej jak realizacja, dalej tutaj występują. Nie mogę jednak ignorować tego, co zostało tutaj poprawione, a zaprezentowana tym razem historia była dla mnie naprawdę wciągająca. Liczę na to, iż Netflix nie osiądzie na laurach, tylko będzie dalej próbował iść z tym projektem w dobrą stronę. Może przyszłe sezony w końcu zrealizują pełnię potencjału, jaką nosi w sobie proza Andrzeja Sapkowskiego? Cóż, jedyne co nam pozostaje to liczyć na lepszą przyszłość i nie skreślać tego serialu na amen.
Fot. wyróżniająca: materiały promocyjne
















