Polityka od zawsze była nieodłączną częścią DNA "Gwiezdnych wojen". W końcu przy tworzeniu "Nowej nadziei" z 1977 roku George Lucas inspirował się wojną w Wietnamie, a zwłaszcza momentem, w którym w konflikt zaangażowały się Stany Zjednoczone. Rebelia miała reprezentować partyzantów Wietkongu, a Galaktyczne Imperium – sami wiecie kogo. "Star Warsy" – choć ubrane w szaty epickiej historii z serii "od zera do bohatera" – od zawsze przemycały w swoich przepastnych kieszeniach antykolonialny przekaz.
Pierwszy sezon "Andora" skupiał całą swoją uwagę na szarych ludziach, których jedyną siłą w walce przeciwko faszystowskiemu reżimowi jest okraszony krwią i łzami bunt, a nie – tak jak w przypadku Luke'a Skywalkera – mistyczna Moc. W finałowej odsłonie serialu Lucasfilmu i Disney+ stawka jest na tyle wysoka, iż nie ma w niej miejsca na bezpieczne rozwiązania fabularne.
Recenzja 2. sezonu serialu "Andor". "Gwiezdne wojny" były i są polityczne
Mija rok od wydarzeń na planecie Ferrix, gdzie brutalnie stłumiono antyimperialne powstanie. Cassian Andor, nie widząc lepszego rozwiązania, zostaje jednym z najważniejszych agentów Luthena Raela, sprzedawcy antyków na Coruscant, a potajemnie przywódcy sieci szpiegów walczących z ukrycia z funkcjonariuszami samego Imperatora Sheeva Palpatine'a. Powolutku staje się jasne, iż działania z podziemia nie są wystarczające, by położyć kres rządom tyrana. Do tego potrzeba czegoś więcej.
Prodemokratyczna senator Mon Mothma poświęca swoje prywatne – i jakże wygodne – życie dla sprawy Luthena. Gdy na horyzoncie pojawia się informacja o niecnych planach Galaktycznego Imperium względem szczycącej się znakomitej jakości tekstyliami planety Ghorman, polityczna robi wszystko, by zebrać odpowiednią liczbę głosów w Senacie, by sprzeciwić się polityce prowadzonej przez hegemona.
Galaktyka nareszcie się budzi – w niemalże każdym jej zakątku znajdziemy takich, którzy nade wszystko cenią sobie wolność. Jedni posuwają się do moralnie wątpliwych działań, drudzy straumatyzowani dotychczasowym terrorem próbują w jakikolwiek sposób (nawet ten najdrobniejszy) wspomóc ruch oporu.
W czasach przed pełnoprawnymi narodzinami Sojuszu z siedzibą na Yavin 4 bohaterstwo jest rozumiane nieco inaczej niż w oryginalnej trylogii. Ktoś powie, iż buntownicy giną głupią śmiercią, ale na polu bitwy rzadko kto ma przywilej, by odejść po hollywoodzku – wymawiając słynne ostatnie słowa i będąc zapamiętanym przez kolejne pokolenia.
W "Andorze" wielu wojowników wolności jest bezimiennych, wielu zostawia za sobą niedokończone sprawy, wielu nie ma okazji pożegnać się z rodziną. Pamiętamy o nich my, widzowie. Ich śmierć jak najbardziej ma znaczenie, aczkolwiek daleko jej do osobistej chwały. Istotę tego widzimy już w scenie otwierającej drugi sezon kosmicznego serialu.
Tony Gilroy tworzy wspólną mogiłę, na której stawia fundamenty lepszego jutra. – Imperium nie może wygrać. Sama dobrze wiesz, iż musisz zrobić wszystko, by ich powstrzymać. W końcu możesz być sobą. Uwolniłaś się od strachu – słyszymy z ust Cassiana, kiedy w pierwszym odcinku jest pytany, czy bunt ma jakikolwiek sens.
W ostatnim rozdziale "Andora" prawdziwe zło jeszcze łatwiej da się odróżnić od dobra, które – co być może nie wszystkim wydaje się oczywiste – w nierównej walce również musi posuwać się do nieczystych zagrywek. Tym bardziej iż Galaktyczne Imperium wygląda jak faszyzm i zachowuje się jak faszyzm.
"Gilroy przemyca do swojego dzieła myśl marksistowską (zwłaszcza motyw wyzysku) i metakomentarz do współczesnego kapitalizmu. Cywile, więźniowie polityczni, pracownicy korporacji – wszyscy współpracują ze sobą, gdy nadarza się ku temu okazja. Łączy ich jedno – pragnienie zdjęcia z siebie imperialnych kajdan" – ten fragment recenzji pierwszego sezonu jest aktualny także w kontekście kontynuacji.
Drugi sezon nie rezygnuje całkowicie z klasycznej dla siebie "spaceoperowej" otoczki, niemniej ogranicza ją dość mocno na rzecz dwudziestowiecznej symboliki, przez co "Andora" ogląda się raczej jak dramat historyczny niż pełnokrwistą fantastykę naukową. Owszem w przestrzeni kosmicznej fruwają technologicznie zaawansowane frachtowce, a po ulicach chodzą droidy i przedstawiciele innych humanoidalnych ras, ale sedno całego serialu tkwi w zacieraniu granic między fikcją a rzeczywistością.
"Andor" nigdy nie uciekał przed politycznymi konotacjami i podobnie jak "Igrzyska śmierci" Suzanne Collins uczył, bawiąc. Altrightowe ideologie znów przeżywają rozkwit, a teksty popkultury takie jak serial Gilroya – we właściwym miejscu i czasie – stanowią przestrogę przed imperialistycznymi zapędami.
Finał "Andora" niczym powieść naturalistyczna
Diego Luna ("I twoją matkę też") powraca jako Cassian Andor, który krąży po galaktyce to tu, to tam, przedstawiając nam bohaterów zbiorowych – kłócące się ze sobą dwie frakcje młodych rebeliantów (mem o awanturach na lewicy się kłania), ekstremistów dowodzonych przez Saw Gerrerę (w tej roli Forest Whitaker), podziemie jednej z planet atakowanych przez Imperatora (inspiracje II wojną światową w tym przypadku są jak najbardziej widoczne) i mieszkańców okupowanych terenów, którzy pomagają ukrywać się uchodźcom bez wiz. Tytułowy szpieg schodzi poniekąd na drugi plan, robiąc miejsce konkretnym grupom społecznym.
W ten sposób Gilroy pokazuje, iż rewolucja nie jest wynikiem wysiłku jednostki, a grup, które do jej fundamentów dokładają swoją cegiełkę – niektórym przypisana zostaje rola męczenników, inni zaś stają się głosem, za którym podąża reszta. Rewolucja to organizm.
Towarzysze Andora – a choćby jego przeciwnicy – reprezentują różne podejścia do walki z opresją. Bix, którą już w pierwszym sezonie poddano psychicznym torturom (słuchała zapętlonych dźwięków ludobójstwa), w finałowym rozdziale niemal pada ofiarą napaści na tle seksualnym, a na tym nie kończą się jej problemy. Adria Arjona ("Mrugnij dwa razy") kreśli złożony portret kobiety, która walczy z traumą i robi wszystko, co w jej mocy, by przetrwać i jednocześnie nieść pomoc innym. Na całe szczęście Gilroy nie robi z niej girl bossa, a postać, która po tylu przejściach zasłużyła na spokój.
Luthen (Stellan Skarsgård) i jego lojalna współpracowniczka Kleya (Elizabeth Dulau) prowadzą niebezpieczniejszą grę w samej paszczy lwa, czyli na Coruscant. Ich metody, zgodnie z którymi cel uświęca środki, budzą pogardę u innych przeciwników Imperium, niemniej przynoszą największe skutki. Mon Mothma, w którą wciela się świetna Genevieve O'Reilly ("Susza"), ma wpływy, o jakich zwykłemu Kowalskiemu z pustynnej Tatooine się nie śniło, ale przekucie ich w faktyczny aktywizm oznacza poświęcenie swoich wygód i przywilejów.
Różne odcienie zła
Po drugiej stronie barykady mamy funkcjonariuszy Imperium Galaktycznego – m.in. rewelacyjnego, jeżeli chodzi o aktorstwo i sam rozwój postaci, Syrila Karna, który za każde swoje potknięcie w życiu wini Cassiana Andora. Kyle Soller ("Ciała") do samego końca pozostaje niejednoznacznym antagonistką, a obserwowanie go na ekranie przypomina sinusoidę – gdy już myślimy, iż się zmienił, wtedy Gilroy zrzuca na nas bombę, przez którą wracamy do punktu wyjścia, i tak w kółko. Showrunner odrzuca rozwiązania typowe dla pozostałych dzieł osadzonych "dawno, dawno temu w galaktyce" i tak łatwo nie wybacza złym.
W finałowej odsłonie serialu wracają dwie najważniejsze postaci z "Łotra 1" – Orson Krennic, który w filmowym prequelu "Nowej nadziei" nadzorował budowę Gwiazdy Śmierci, i przeprogramowany imperialny robot K2-SO, któremu głosu użyczył zabawny Alan Tudyk ("Obłędny rycerz"). Ben Mendelsohn ("Outsider") bawi się rolą oficera – tym razem bryluje wśród ludzi, a nie jest zahukany przez generała Tarkina. Nareszcie też rozumiemy, jak udało mu się wspiąć tak wysoko po szczeblach kariery.
Jeśli chodzi o K2-SO, jego geneza jest ściśle powiązana z największą tragedią, do jakiej dochodzi w drugim sezonie. Na rozwój jego przyjaźni z Cassianem aż miło się patrzy, a łezka aż kręci się w oku na samą myśl o scenach końcowych "Łotra 1".
Piękno w brzydocie
W galaktyce bieda zderza się z bogactwem. Zamożni otaczają się jaskrawymi kolorami i artefaktami należącymi do podbitych kultur, a życie represjonowanych grup przybiera odcienie szarości. Sterylny wręcz styl Imperium Galaktycznego kontrastuje z brudnym i znoszonym odzieniem buntowników. Środowisko naturalne tych pierwszych to minimalistyczne i klaustrofobiczne pomieszczenia w budynkach miejskich lub statkach kosmicznych, a tych drugich – przyroda. Bogaci kontra biedni, zło kontra dobro – Tony Gilroy nie ucieka przed tym powiązaniem.
Drugiemu sezonowi "Andora" nie brakuje niczego. W dwunastu odcinkach aktorstwo nieprzerwanie trzyma poziom, podobnie jak połączenie efektów CGI z moimi ukochanymi efektami praktycznymi. Scenariusz porusza, bawi i zmusza do krytycznego myślenia. Jedynym dostrzeżonym przeze mnie mankamentem są błędy w chronologii.
"Gwiezdne wojny" nigdy nie były tak ważne jak teraz. Gilroy w mądry sposób wykorzystał potencjał uniwersum – aż dziwi mnie fakt, iż finał "Andora" ukazał się pod szyldem Disneya. jeżeli choć część fanów "Star Warsów" wyciągnie z tego serialu jakąś lekcję, to żaden inny sukces tego nie przebije.