WENECJA 2024: Walter Salles i Harmony Korine. Od junty do Twitcha

filmweb.pl 2 miesięcy temu
Na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji trwa pochód reżyserskich osobowości. W konkursie pokazano dramat "I’m Still Here" w reżyserii Waltera Sallesa ("Dworzec nadziei", "Dzienniki motocyklowe") opowiadający o ofiarach reżimu wojskowego w Brazylii. Tymczasem poza konkursem Harmony Korine ("Spring Breakers", "Skrawki") zaprezentował swój kolejny filmowy eksperyment: inspirowany streamami z Twitcha "Baby Invasion". Recenzują Adam Kruk i Małgorzata Steciak.

***


recenzja filmu "I’m Still Here", reż. Walter Salles


Dzień i noc
autor: Adam Kruk

Rio de Janeiro, 1970 rok. Brazylia znajduje się pod rządami wojskowej junty, ale w domu przy plaży, gdzie mieszka rodzina Paiva, bardziej niż zagrożenie czuć miłość i wzajemne wsparcie. Głową rodziny jest Rubens, były kongresmen, ale też czuły ojciec i dusza-człowiek, szyją – jego żona Eunice. Do tego piątka dzieci i jak to w Brazylii – gosposia na stancji. Przed coraz brutalniejszą rzeczywistością i postępującą militaryzacją nie uciekną: wkrada się ona w ich życie stopniowo. Z radia sączą się newsy o porwaniu przez terrorystów ambasadora Szwajcarii, przy plaży przejedzie opancerzony wóz, to znów policja przetrzepie samochód, w którym wraz z przyjaciółmi (trochę z nich hipisi, więc pewnie komuniści, a może i terroryści) jedzie najstarsza córka Paivów – Veruca. Niebawem dziewczyna wyjedzie do Londynu, a do drzwi jej rodziców zapukają tajniacy.


Gdy Rubens zostaje aresztowany, Eunice zmuszona jest przejąć funkcje pełnione wcześniej przez męża, dwoić się i troić, by związać koniec z końcem, by spróbować dowiedzieć się czegokolwiek o pojmanym, w końcu – by ochronić dzieci przed traumą i ocalić ich szczęśliwe dzieciństwo. Nie jest już szyją, jest wszystkimi kończynami jednocześnie. W "I’m Still Here" najważniejsza jest właśnie jej przemiana, jej siła, spokój, strategie adaptacyjne. Fantastycznie udaje się to oddać grającej Eunice, Fernandzie Torres – jednej z najważniejszych brazylijskich aktorek, laureatce canneńskiej Palmy za "Kochaj mnie zawsze albo wcale" (1986). Torres jest częścią aktorskiego klanu – córką samej Fernandy Montenegro, pamiętnej z "Dworca nadziei" (1998), czyli filmu, po którym o Walterze Sallesie usłyszał cały świat. Po latach spotkali się znów. 95-letnia dziś aktorka (wciąż aktywna, ostatnio oglądaliśmy ją w świetnym "Niewidocznym życiu sióstr Gusmao") pojawi się na także na moment w "I’m Still Here".

Oprócz kreacji Torres oraz naturalnego uroku gromadki brazylijskich dzieciaków, największe wrażenie robi tu sam dom, w którym żyje rodzina Paivów i w którym rozgrywa się spora część akcji filmu. Przepięknie zaprojektowany i urządzony, sam jest ważnym bohaterem filmu, celebrując wartość kultury materialnej, piękna przedmiotów i ich znaczenia emocjonalnego. Przypomnieć on może nieco ten z "Romy" (2018) Alfonso Cuaróna albo tytułową posiadłość z "Aquariusa" (2016) Klebera Mendonçy Filho, którego heroina swoją drogą także stawała w nierównej walce z systemem – tam kapitalistycznym, tu stworzonym przez reżim generałów.

Całą recenzję autorstwa Adama Kruka przeczytacie TUTAJ.


***


recenzja filmu "Baby Invasion", reż. Harmony Korine


Twitch Humpers
autorka: Małgorzata Steciak

Pokazy filmów Harmony'ego Korine’a urosły na festiwalu filmowym w Wenecji do rangi najbardziej niedostępnych wydarzeń. Seanse "Baby Invasion", prezentowanego poza konkursem na chyba najmniejszej dostępnej kinowej sali, wyprzedały się na pniu. Takiej kolejki osób, które mimo braku biletów próbowały wejść, nie widziałam jeszcze przed żadnym z weneckich filmów. Spieszę donieść, iż po odkryciu termowizyjnych filtrów, które skradły serca fanom jego poprzedniego filmu "Aggro Dr1ft", Korine ma teraz hiperfokus na gry komputerowe. I chyba ktoś mu pokazał Twitcha.


"Baby Invasion" czerpie bowiem garściami z estetyki platform broadcastingowych dla graczy. Seans filmu można porównać do przesiadywania we wczesnych latach dwutysięcznych na kanapie z kolegami z gimnazjum, którzy godzinami grają w strzelanki. Mamy tu transmisję "na żywo", split screen, rozmaite nakładane na ekran filtry imitujące interfejs gier wideo i czat z użytkownikami komentującymi na bieżąco wydarzenia przedstawiane na ekranie. Wchodząc w chmurę pikseli, użytkownicy mogą zapisać postęp w grze, zebrać rozmaite "znajdki", wbić wyższy level po zebraniu odpowiedniej liczby punktów. Uwaga: jest też ukryty bonus za granie na fortepianie! Po drodze mamy wstawki zrealizowane na silniku gier wideo z wykorzystaniem rozmaitych estetyk, wyglądające trochę jak showreel strony oferującej modele 3D. A na tle tego wszystkiego: mówiący metaforami narrator. Sporo jest tam m.in. o… gonieniu króliczka. Na mój własny użytek złapałam się tego symbolu i z otwartym sercem postanowiłam niczym Alicja spróbować wziąć udział w tej dziwnej podróży na drugą stronę kinowego lustra.

Trochę sobie śmieszkuję, ale odnoszę wrażenie, iż sam twórca – realizując dzieło tak bardzo osobne, niewpasowujące się w ramy ni to gatunku, ni to arthouse'u, ni to wideoinstalacji – niejako zaprasza do dyskusji. I przyznaję, w pewnym stopniu było frajdą doświadczać takiego pokazu akurat na najstarszym festiwalu filmowym na świecie. Jestem pewna, iż na sali znalazło się wiele osób, które widziały wyżej opisane przeze mnie zabiegi po raz pierwszy na ekranie. I choć nie widzę wielkiej wartości w samym dziele, trudno mi nie docenić Korine'a za jego brawurę i, nie ukrywajmy, żyłkę PR-owca. Godne podziwu, iż twórca znajduje dla siebie niszę i ma oddanych fanów czekających na każdy jego kolejny eksperyment.

Całą recenzję autorstwa Małgorzaty Steciak przeczytacie TUTAJ.


Idź do oryginalnego materiału