WENECJA 2024: "Joker: Folie à deux" sprostał oczekiwaniom? Recenzujemy

filmweb.pl 2 tygodni temu
W 2019 roku "Joker" wyjechał z Wenecji ze Złotym Lwem. Oczekiwania przed premierą kontynuacji sięgały więc na wyspie Lido sufitu. Wreszcie się doczekaliśmy: Todd Phillips, Joaquin Phoenix i Lady Gaga przeszli się po weneckim czerwonym dywanie, a "Joker: Folie à deux" został pokazany światu. Adam Kruk dzieli się swoimi wrażeniami z seansu. Tymczasem Klara Cykorz wychwala nowy film reżyserki "Attenberg", Athiny Rachel Tsangari, czyli "Harvest" z Calebem Landrym Jonesem. Jakub Popielecki z kolei donosi, iż niespodziewanie odnalazł w konkursie udany film włoski: "Vermiglio" w reżyserii Maury Delpero.

***


recenzja filmu "Joker: Folie à deux", reż. Todd Phillips


Ha Ha Land
autor: Adam Kruk

"Kompletnie niepotrzebny film" – usłyszałem z rzędu za mną po zakończeniu seansu "Jokera: Folie à deux" na festiwalu w Wenecji. "I jaki nudny!" – dodała po włosku kolejna osoba. Trudno mi się było z tymi głosami nie zgodzić. Trudno też się temu rozczarowaniu dziwić – po sukcesie pierwszej części, która zwyciężyła na tutejszym festiwalu pięć lat temu (a następnie zarobiła krocie w kinach na całym świecie) oczekiwania były duże. Stawkę podbiło jeszcze obsadzenie w roli Harley Quinn/Harleen Quinzel Lady Gagi, co sprawiło, iż jeszcze przed premierą mówiło się, iż sequel ma być filmem muzycznym. Faktycznie muzyki jest tu pod dostatkiem, znajdziemy też sporo nawiązań do klasycznych musicali: od broadwayowskiego "Sweet Charity" z Gwen Verdon po "Wszyscy na pokład" Vincentego Minnellego, z którego piosenkę "That’s Entertainment" interpretują tu bohaterowie. Na nic jednak intertekstualne przechwałki twórców – nie pomagają one sprostać wyzwaniu, jakim jest wysiedzenie na filmie, w którym brak życia.


Lwia jego część osadzona jest w więzieniu (później akcja przeniesie sią na salę sądową), do którego Arthur Fleck (Joaquin Phoenix) trafia po wydarzeniach z pierwszej części. Przypomnijmy: zamordował pięć osób (nawet sześć, ale uduszenia matki nikt nie zauważył), a jego akt poderwał tłumy tych, którzy sami doświadczyli poniżeń, dając przykład, jak underdog może przemienić się w mściciela. Teraz znajduje się za kratami, w sekcji przeznaczonej dla osób z zaburzeniami psychicznymi, ale jego legenda jest żywa. Warunki ma nie najgorsze, klawisze częstują go choćby papierosami, pod warunkiem, iż opowie dowcip (wiemy, iż nieśmieszny, bo Joker Todda Phillipsa to przecież smutny pan, z którego zadrwił los), ale potrafią i mu przywalić. A co im tam, Arthur i tak pewnie niebawem trafi na stryczek i wydaje się choćby z tym pogodzony.

Przynajmniej do momentu, kiedy w życiu bohatera pojawi się Lee (Gaga), wyraźnie zafascynowana jego zbrodniczą przeszłością. Wpadają sobie w oko, a jako iż ona udziela się w więziennym chórku, Arthur także do niego dołącza. Czy wyśpiewają sobie miłość? Partie wokalne na pewno zaczynają zajmować coraz więcej miejsca, a ich ekranowy status jest niejasny – być może wybrzmiewają wyłącznie w głowie bohatera. Konsekwencji jednak tu brak, bo w filmie Phillipsa panuje chaos. I nuda. Wydaje się, iż może zostanie ona przerwana, gdy Lee przyniesie Arthurowi akcesoria do makijażu, mówiąc, iż chce zobaczyć jego prawdziwe oblicze. Ale i to ślepak! Trzęsienie ziemi, którym u Hitchcocka zaczynać miał się film, będzie miało miejsce dopiero po dwóch godzinach seansu, a i po nim nie następuje eskalacja, na którą czeka widz.

Całą recenzję autorstwa Adama Kruka przeczytacie TUTAJ.

***


recenzja filmu "Harvest", reż. Athina Rachel Tsangari


Łąki i dyby
autorka: Klara Cykorz

W pierwszym kwadransie najnowszego filmu Athiny Rachel Tsangari główny bohater, Walter Thirsk, (Caleb Landry Jones) po raz pierwszy w życiu widzi mapę miejsca, w którym się urodził, dorastał i żyje. Do wioski właśnie przybył kartograf z dalekich stron (Arinzé Kene), a pole, na którym mieszkańcy właśnie kończą tytułowe żniwa, przemienia się pod jego pędzlem w zbiór żółtych prostokątów. Głowy mężczyzna odlicza drobnymi maźnięciami ciemniejszej farby. Wioska znajduje się na odludziu; Walter rozpoznaje na mapie jezioro, ale nie widział nigdy morza. Chwilę później kamera (autorem zdjęć jest Sean Price Williams, który współpracował już z Tsangari przy skandalicznie niedocenionym, wybitnym serialu "Trygonometria") odbija się potężnym skokiem w powietrze, osiąga wysokość lotu ptaka i podąża za grupą wieśniaków biegnących ku wiosce. Pierwszy i ostatni raz: takie ujęcie nigdy już się nie powtórzy.


Mapa pozwala zobaczyć swoje życie – miejsce, w którym się mieszka, siebie w świecie – z drastycznie innej perspektywy. Stąd ten haust świeżego powietrza, stąd ten skok kamery. Ale przecież mapa jest też narzędziem; kartograf nie przybył do wioski z czystej ciekawości. Został wynajęty, by naszkicować te ziemie, policzyć jej mieszkańców. Mapa nie ma odwzorować świata; ma zaznaczyć własność. Jesteśmy gdzieś w północnej Anglii (chyba; zdjęcia kręcono w zachodniej Szkocji), zdaje się, iż na przełomie XVII i XVIII wieku. Tsangari z premedytacją – i przekorą wobec recenzentów – nie oznacza czasu i miejsca akcji żadną planszą. Trwa proces grodzenia, szlachta podporządkowuje sobie ziemie dotychczas wspólnie użytkowane z wieśniakami, zaznacza swoją własność. Grunty stracą swój niedookreślony pańskim butem status, zostaną oznaczone, w dużej mierze przemienione w pastwiska. Rozpocznie się nowa epoka – i masowa emigracja ze wsi do miast. Oczywiście podczas tego pierwszego spotkania z kartografem nasz bohater nie wie, iż przebłysk nowej wiedzy okaże się częścią błyskawicznego procesu alienacji, wypędzenia, wykorzenienia. Nowy film reżyserki "Attenberg" pełen jest tego typu przejść i odwróceń.

Na weneckiej konferencji prasowej (film pokazywany był w konkursie głównym) Tsangari opowiadała, iż chciała nakręcić western, jako jedną ze swoich głównych inspiracji wskazując "McCabe’a i panią Miller" Roberta Altmana. Jest to oczywiście myślenie o westernie trochę plecami do ikonografii amerykańskiego Zachodu – w takim myśleniu przynależność gatunkową konstytuuje opowieść o przejmowaniu ziemi. Wspominam o tym z dwóch powodów: po pierwsze, zawsze warto odnotować, gdy lubiana twórczyni powołuje się na Altmana, i po drugie, podczas seansu czekałam w napięciu na gatunkową przewrotkę i jestem zachwycona faktem, iż jej nie doczekałam.

Całą recenzję autorstwa Klary Cykorz przeczytacie TUTAJ.

***


recenzja filmu "Vermiglio", reż. Maura Delpero


Na dole gór
autor: Jakub Popielecki

Jeśli ktoś odpala w filmie winyl z "Czterema porami roku" Vivaldiego, możecie być pewni, iż to nie przypadek, tylko – najprawdopodobniej – metafora. We włoskim "Vermiglio" robi to prowincjonalny nauczyciel podczas lekcji. Muzyka rozbrzmiewa w klasie, a belfer uczy dzieci wyłapywać dźwięki natury zaklęte w skrzypcowych pasażach. Kiedy w domu żona strofuje go, iż przedkłada zakup kolejnej płyty nad wyżywienie rodziny, ten z nieznoszącym sprzeciwu tonem odparowuje, iż to przecież "strawa dla duszy". Reżyserka Maura Delpero opowiada w swoim filmie o społecznych priorytetach i wynikających z nich społecznych nierównościach: o tym, kto ma w grupie przywileje i kto decyduje o ich dystrybucji, kto jest na górze, a kto na dole hierarchii. Ten rytm kultury i obyczajów przeplata się zaś mimochodem z rytmem natury – zupełnie jak u Vivaldiego.


Tytułowa Vermiglio to gmina w prowincji Trydent we Włoszech. Delpero zabiera nas do małej górzystej wioseczki w 1944 roku. Choć w Europie wciąż trwa wojna, tutaj czuć ją tylko w rozmowach: mężczyźni w lokalnej gospodzie przerzucają się zasłyszanymi doniesieniami z frontu, a za rogiem kobiety narzekają, iż wojna zmieniła facetów "w idiotów". Największą okołowojenną anomalią jest przybycie do okolicy nieznajomego żołnierza. Zdania lokalsów są co do niego podzielone: jedni twierdzą, iż pochodzący z Sycylii Pietro zdezerterował, inni, iż jedynie uciekł przed niewolą. Sensację potęguje fakt, iż z perspektywy malutkiej społeczności Sycylia leży niemal tak daleko jak, dajmy na to, Księżyc. Siłą rzeczy obecność Pietra odciśnie więc swoje piętno na egzystencji jednej lokalnej rodziny, wprowadzając nutkę niepokoju w przeddzień mającego nastać pokoju.

Głową wspomnianego klanu jest lokalny nauczyciel, ten od Vivaldiego. Pedagog cieszy się niezachwianym autorytetem zarówno w wiosce, w klasie, jak i we własnym domu. Żona od lat posłusznie rodzi mu kolejne dzieci, a on arbitralnie decyduje o losie każdego z nich: które weźmie ślub, które pójdzie do pracy, które będzie mogło kontynuować naukę. Część córek i synów posłusznie godzi się z jego decyzjami, część jednak szuka dla siebie mniejszych bądź większych przestrzeni wolności. Ktoś wejdzie na dach w akcie złości, ktoś zapali w sekrecie papierosa, ktoś zajrzy do tajnej szuflady taty (a potem zada sobie pokutę, dowodząc siły dominującego systemu wartości). "Vermiglio" pokazuje, jak te małe konflikty i napięcia rozwijają się w czasie jednego cyklu czterech pór roku: część z nich wygasa, część nabiera rozpędu, wszystkie razem tworzą rozpisany na 365 dni portret jednej familii.

Całą recenzję autorstwa Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ.
Idź do oryginalnego materiału