Na otwarcie 80. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji zobaczyliśmy film włoskiego reżysera – na pierwszy rzut oka wszystko poszło więc zgodnie z planem. Plan jednak się w międzyczasie zmienił. Zamiary organizatorów pokrzyżował strajk aktorów w Hollywood: imprezę na wyspie Lido miał bowiem otworzyć nowy film jej stałego bywalca – "Challengers" Luki Guadagnino z Zendayą w roli głównej. Niedostępność gwiazdy okazała się jednak zbyt dużym ryzykiem promocyjnym i film zniknął z programu. W zamian pierwszego dnia biennale obejrzeliśmy "Comandante" Edoarda De Angelisa: rozgrywającą się podczas II wojny światowej opowieść o zaskakujących losach włoskiego okrętu podwodnego. W miejsce rakiet (tenisowych) dostaliśmy więc torpedy. Czy podmiana się udała? Pisze Jakub Popielecki.
Na fali, na fallusie
"A mógł zabić", żartobliwie podsumowała film Edoarda De Angelisa znajoma. Faktycznie coś w tym jest. "Comandante" to bowiem film wojenny o przezwyciężaniu wojennego impulsu. Przez bitą godzinę reżyser buduje pomnik męskości, gorliwie inscenizując służbę na okręcie podwodnym jako rytuał napalonej męskości, która – zamknięta w metalowym fallusie – tylko czeka, aż będzie mogła wystrzelić. A potem De Angelis robi nagły skok w bok (czytaj: cock block) i pokazuje, iż są większe, ważniejsze, bardziej priorytetowe priorytety. A jednak – chociaż mamy tu hołd dla empatii oraz aktu miłosierdzia – i tak jest to kino męcząco nabrzmiałe i pomnikowe. Licytujemy się na wielkoduszność, ale wciąż chodzi o licytację "kto ma większego".
Tytułowy "komandor" to Salvatore Todaro (Pierfrancesco Favino), dowódca włoskiego okrętu podwodnego, który wypływa na szerokie wody z misją zatapiania brytyjskich statków. Wypływa, a mógłby nie wypłynąć: po odniesionych na froncie obrażeniach nie odzyskał pełnej sprawności i musi poruszać się spętany specjalnym korekcyjnym gorsetem. Żona oficera spodziewa się dziecka i kusi chorego perspektywą przejścia na rentę: chce, by Salvatore porzucił front i uciekł w rodzinną idyllę. Mężczyzna ma jednak swoją misję, nie da się skusić kobiecie i zimpotencić. Wypina więc dumnie pierś, intonuje żołnierską przyśpiewkę i z charyzmą wiedzie swoich podwładnych na podwodną krucjatę. Wojna – wielka męska przygoda, hej.
W temacie "film o okręcie podwodnym" poprzeczka wisi wysoko. De Angelis choćby nie zbliża się jednak do wyżyn (a raczej, heh, głębin) "Okrętu" Petersena czy "Karmazynowego przypływu" Scotta. Niby próbuje spieniężać duszność i ciasnotę sytuacji, ale wnętrza jego okrętu są jakoś zaskakująco przestrzenne (czytaj: ewidentnie zainscenizowane w studiu) – choćby pomimo faktu, iż pulsują w nich elektroniczne rytmy Roberta Del Najy z grupy Massive Attack. Sceny batalistyczne wyglądają tanio, a posmak thrillera dodaje (jedna) scena na podwodnym polu minowym. Ale choćby tu De Angelisa bardziej interesuje erotyczny akt namaszczania ciała nagiego nurka przed misją. Czyli – symbolika. Pod wodą tworzy się przecież coś na kształt patriarchalnej rodziny: marynarze stają się braćmi, komandor surowym, ale dobrym ojcem, a kucharz (jak tłumaczy nam jego obowiązkowo rozchełstana do kamery dziewczyna) przyjmuje rolę stereotypowo opiekuńczej, karmiącej matki. De Angelis wciąż wraca zresztą do scen jedzenia. Czy to ugotowane z czułością "domowe" gnocchi, czy cienka zupa jedzona w rozmarzeniu o prawdziwych przysmakach, wspólny posiłek jest w "Comandante" aktem komunii.
Całą recenzję "Comandante" przeczytacie na karcie filmu pod linkiem TUTAJ.
Recenzja filmu "Comandante", reż. Edoardo De Angelis
Na fali, na fallusie
"A mógł zabić", żartobliwie podsumowała film Edoarda De Angelisa znajoma. Faktycznie coś w tym jest. "Comandante" to bowiem film wojenny o przezwyciężaniu wojennego impulsu. Przez bitą godzinę reżyser buduje pomnik męskości, gorliwie inscenizując służbę na okręcie podwodnym jako rytuał napalonej męskości, która – zamknięta w metalowym fallusie – tylko czeka, aż będzie mogła wystrzelić. A potem De Angelis robi nagły skok w bok (czytaj: cock block) i pokazuje, iż są większe, ważniejsze, bardziej priorytetowe priorytety. A jednak – chociaż mamy tu hołd dla empatii oraz aktu miłosierdzia – i tak jest to kino męcząco nabrzmiałe i pomnikowe. Licytujemy się na wielkoduszność, ale wciąż chodzi o licytację "kto ma większego".
Tytułowy "komandor" to Salvatore Todaro (Pierfrancesco Favino), dowódca włoskiego okrętu podwodnego, który wypływa na szerokie wody z misją zatapiania brytyjskich statków. Wypływa, a mógłby nie wypłynąć: po odniesionych na froncie obrażeniach nie odzyskał pełnej sprawności i musi poruszać się spętany specjalnym korekcyjnym gorsetem. Żona oficera spodziewa się dziecka i kusi chorego perspektywą przejścia na rentę: chce, by Salvatore porzucił front i uciekł w rodzinną idyllę. Mężczyzna ma jednak swoją misję, nie da się skusić kobiecie i zimpotencić. Wypina więc dumnie pierś, intonuje żołnierską przyśpiewkę i z charyzmą wiedzie swoich podwładnych na podwodną krucjatę. Wojna – wielka męska przygoda, hej.
W temacie "film o okręcie podwodnym" poprzeczka wisi wysoko. De Angelis choćby nie zbliża się jednak do wyżyn (a raczej, heh, głębin) "Okrętu" Petersena czy "Karmazynowego przypływu" Scotta. Niby próbuje spieniężać duszność i ciasnotę sytuacji, ale wnętrza jego okrętu są jakoś zaskakująco przestrzenne (czytaj: ewidentnie zainscenizowane w studiu) – choćby pomimo faktu, iż pulsują w nich elektroniczne rytmy Roberta Del Najy z grupy Massive Attack. Sceny batalistyczne wyglądają tanio, a posmak thrillera dodaje (jedna) scena na podwodnym polu minowym. Ale choćby tu De Angelisa bardziej interesuje erotyczny akt namaszczania ciała nagiego nurka przed misją. Czyli – symbolika. Pod wodą tworzy się przecież coś na kształt patriarchalnej rodziny: marynarze stają się braćmi, komandor surowym, ale dobrym ojcem, a kucharz (jak tłumaczy nam jego obowiązkowo rozchełstana do kamery dziewczyna) przyjmuje rolę stereotypowo opiekuńczej, karmiącej matki. De Angelis wciąż wraca zresztą do scen jedzenia. Czy to ugotowane z czułością "domowe" gnocchi, czy cienka zupa jedzona w rozmarzeniu o prawdziwych przysmakach, wspólny posiłek jest w "Comandante" aktem komunii.
Całą recenzję "Comandante" przeczytacie na karcie filmu pod linkiem TUTAJ.