“Warszawianka’. Recenzja serialu. Trudno będzie wycisnąć świeży sok z tej cytryny.

srebrnykompas.pl 1 rok temu

Obejrzałem 2 pierwsze odcinki Warszawianki – i tak sobie myślę, iż mimo usilnych zabiegów marketingowych, produkcyjnych oraz scenariuszowych trudno będzie wycisnąć świeży sok z tej cytryny.

Femme Fatale

Serial obejrzałem (pierwsze dwa odcinki, dostępne na platformie Sky Showtime) bo obejrzeć go było trzeba. Jedna z ważniejszych pozycji serialowych roku – trudno nie odnieść wrażenia, iż głównie przez osobę scenarzysty (Jakub Żulczyk). A jego się w Polsce czyta, ogląda i dyskutuje, toteż poszedłem tym tropem.

Sam Żulczyk zapowiadał przed premierą „Warszawianki”, iż będzie gorzko. Jakby celowo i świadomie studził gorączkę komentariatu i recenzentów, iż oto na polską scenę filmową wkracza rodzimy Hank Moody (trudno było nie mieć wrażenia, iż „Warszawianka” pójdzie śladami „Californication” czytając serialowe zapowiedzi – i tym tropem poszło wielu obserwatorów produkcji). Po premierze dwóch pierwszych odcinków wszyscy, którzy liczyli na taki obrót sprawy oraz na kolorowy alkoholowo-używkowy ciąg, mogli poczuć się lekko zaskoczeni. Co wcale nie znaczy, iż serial już zaczął zdawać egzamin i dźwigać oczekiwania.

Było gorzko. gwałtownie okazuje się, iż „Warszawianka” to nie spodziewana opowiastka o Warszawce dla pokolenia Z, sprasowana do stolicy jako miejskiej mordowni, czego, idąc z kolei śladami „Ślepnąc od Świateł”, doszukiwało i spodziewało się wielu. Zamiast tego dostajemy imprezowy spleen, posiekany monologami, scenami ojcowskiej czułości, zalany nie tyle morzem alkoholu „na smutno”, co morzem przemyśleń. Główny bohater, Franciszek Czuły (Borys Szyc) cierpi na writer’s block i poszukuje sensu życia po czterdziestce w alkoholu, używkach i panienkach. To jednak tylko kamuflaż i blef, tak naprawdę osią fabuły są jego własne przemyślenia i zmagania z trawieniem rzeczywistości i ról jakie mamy w niej do odegrania. Czuły co rusz wybiela się z bycia dupiarzem, szuka własnej drogi będąc cały czas świadomym, iż masa krytyczna jego życiowego melanżu została już przekroczona. Jest przebodźcowany (bardzo ważne hasło tego roku), stawia ważne pytania, kontestuje rzeczywistość, której sam nie potrafi się oprzeć (czyżby uzależnienie od stałego dopływu adrenaliny i dopaminy?)

To wszystko jednak już gdzieś było, skądś to znamy i widzieliśmy, bez oglądania tego serialu. Żulczyka niewątpliwie stać na więcej jako scenarzystę, albo po prostu w tym momencie jest tak, iż pisze on lepsze książki niż scenariusze. Bo monologi głównego bohatera, nieprzystające zupełnie do jego czynów, obierają mocny kurs na przerost formy nad treścią po dwóch odcinkach, a przez to na femme fatale tej produkcji. A może przerost formy nad treścią to w ogóle femme fatale polskiego kina?

Przed premierą napisałem pod jednym z postów Żulczyka na Instagramie, iż chyba nie potrzebujemy kolejnego tekstu kultury, który rozbraja mit Piotrusia Pana – wiecznie młodego, niespełnionego artysty-bawidamka, co nieświadomie może utrwalać mitologię takich postaw. Obruszył się na to Scenarzysta, iż warto takie wyroki ferować po obejrzeniu całości. Póki co, po obejrzeniu dwóch pierwszych odcinków zdania nie zmieniam – wszelkie mity przedstawionego w serialu stylu życia i jego konsekwencji zostały już dawno rozbrojone. Od czasów Hanka Moody’ego odrobiliśmy wiele lekcji z męskich postaw i ról w społeczeństwie, choć wciąż nie jest to rozdział zamknięty. Czy „Warszawianka” dopisze do niego choćby istotny merytorycznie akapit? Zobaczymy, choć przez cały czas śmiem wątpić.

Idź do oryginalnego materiału