W MGNIENIU OKA. Science fiction thriller i klasyk VHS, który wyrwie cię z kapci

film.org.pl 11 miesięcy temu

W podtopionym miesięcznymi opadami Londynie zaczyna grasować rosły skurwiel-kanibal o nadludzkiej sile i szybkości, mający w zwyczaju wypruwać swoim ofiarom serca, które spożywa na surowo, aby posiąść ich dusze. Niech nie zmyli was jednak ten opis, sugerujący przepełnione walorami artystycznymi kino moralnego niepokoju, bo na koniec dnia mamy do czynienia z pełnokrwistym dreszczowcem science fiction, czyli klasycznym miszmaszem ery VHS. Bezczelność twórców w korzystaniu ze wszystkich możliwych klisz i pomysłów kina lat 80. jest absolutnie powalająca. Trzeba mieć cojones ze stali i być naprawdę mocno opitym wiarą we własne możliwości, aby w tak bezceremonialny sposób podejść do tworzenia filmu, omijając zarazem szerokim łukiem zabawy w samoświadome metafilmowanie. W W mgnieniu oka / Split Second jest zero ironii, tutaj wszystko jest w 100% na poważnie, jakimś cudem to się sprawdza i tylko dodaje kultowości tej produkcji.

Już sam główny bohater Split Second / W mgnieniu oka może być dzieckiem filmowego myślenia tylko wiadomej ery: na dzień dobry zabito mu partnera, automatycznie mamy więc motyw zemsty; facet mieszka w zagraconym przemysłowym lofcie (patrząc na ceny mieszkań w dużych miastach, musi mieć niezłą stawkę za godzinę); oczywiście żyje w ciągłym poczuciu winy (i wina, obowiązkowo ocierając się o alkoholizm, który z sukcesem zamienia na uzależnienie od cukru i kofeiny); łamie wszystkie możliwe zakazy, nakazy i standardy policyjnej roboty, przez cały czas będąc najlepszym gliną w mieście, a na dokładkę zostaje właśnie przywrócony do służby (przez rozwrzeszczanego przełożonego) po okresie bycia zawieszonym za brak subordynacji i przydziela mu się nowego partnera. Brzmi znajomo?

Niby to wszystko zostało wielokrotnie przerobione na sto tysięcy sposobów, ale te wszystkie zdarte klisze i ograne numery są zaserwowane w taki sposób, iż mamy poczucie obcowania z całkowicie świeżym i nowatorskim produktem. Na dokładkę w roli głównej występuje przekozak Rutger Hauer, w przegenialnej stylówce (skórzany płaszcz, wielkie giwera za paskiem, ciemnoróżowe okulary, odpalane palnikiem cygaro) i w sumie mógłbym na tym zakończyć recenzję, bo ten jak zwykle podnosi jakość filmu o kilka oczek.

Poważnie, Holender, który miał tylko kilka tygodni wolnego czasu w nakręcenie Split Second / W mgnieniu oka (preprodukcja trwała zaledwie dwadzieścia dni), a do tego miał być podobno bardzo trudny we współpracy, odwala taki cyrk, iż zastanawiam się, czy reżyser nie zostawiał po prostu włączonej kamery rejestrującej poczynania Hauera na planie, który ma tutaj wyjebongo na wszystko i wszystkich. Rutger wygląda, jak gdyby przed każdą sceną zjarał naprawdę tłustego jointa, cały czas jedzie na jałowym biegu (co nie zmienia faktu, iż aktorsko przez cały czas klasa) i jego zblazowanie w filmie sięga absolutnego zenitu. W pewnym momencie facet budzi się z gołębiem na głowie (Roy Batty przewraca się w grobie), którego leniwie przegania, po czym poprawia fryzurę garażową szczotką drucianą i wita poranek łykiem kawy, w której wcześniej zgasił peta – i co ja mam niby tu powiedzieć? Przecież to jest absolutnie boskie, oglądam i rozpływam się w rozkoszy.

Przy okazji Holendra, o ile kiedykolwiek doczekam się męskiego potomstwa, najlepiej pary bliźniąt, to imiona mam już załatwione: Rutger i Hauer Buczkowscy – to jest taka moc, iż dziennik klasy I–III płonie żywym ogniem. „Rutger, nie wolno polować na szkolne wampiry zaostrzonym ołówkiem HB. Idź do kąta!”; „Hauer, skąd masz ten nóż motylkowy?” (głupie pytanie, wiadomo, iż od taty), „Marsz do dyrektora!”. Na samą myśl aż mi się instynkt ojcowski załączył. Sposób na wieczną młodość (I want more life…fucker!) to dwa małe bobiki oglądające ze mną filmy, które sam oglądałem w młodości z ojcem. Do tego dodam jeszcze przerabianie rowerów na policyjne krążowniki, budowanie kuszy domowej roboty, montowanie w garażu bomb „na śrubę” i wiele innych radosnych zabaw łamiących zasady BHP i standardy wychowania najmłodszych w XXI wieku. Oczywiście zakładam, iż ojcostwo VHS Way w zderzeniu z macierzyństwem TVN Style może skończyć się wizytą policji oraz biurokraty z okolicznego ośrodka opieki społecznej, od którego się dowiem, iż Rambo III nie jest najlepszym filmem dla sześciolatka (to nie ja przelałem pierwszą krew, to Peppa Pig!), a wizyty z potomstwem na strzelnicy nie powinny być sponsorowane z pięciuset złotych na drugie dziecko. Gadanie – ojcostwo, here I come!

OK, bo znów popłynąłem poza wody terytorialne filmu, o którym miałem pisać.

Split Second / W mgnieniu oka nakręcono za garść rumuńskich bani, nielimitowane dolewki herbaty dla ekipy filmującej (mleko we własnym zakresie) i możliwość zrobienia zdjęcia przy Big Benie. Reszta kasy poszła na Hauera, którego występ jest oczywiście wart każdych pieniędzy. Patrząc na budżet i możliwości czasowo-logistyczne, twórcy odwalili kawał cholernie dobrej roboty – podtopiony Londyn to zaledwie kilka uliczek, ale wygląda mocarnie i brak tutaj uczucia zamknięcia i studyjnej klaustrofobii, a pomysł, żeby sceny samochodowe kręcić w londyńskim City w godzinach wieczornych, które o tej porze choćby współcześnie nie należą do zakorkowanych, powoduje, iż miasto wygląda na wyludnione i świetnie wpływa na budowanie niepokojącego, apokaliptycznego klimatu.

Do tego dochodzi pomysłowy design wnętrz, zwłaszcza posterunku London Finest i osiągniętej naprawdę prostymi środkami futurystycznej kostnicy. Jedyne, czego mi w filmie brakowało, to odrobiny matte paintingu, który rozbudowałby filmowy świat upadającego miasta, zwłaszcza w czołówce filmu. Żeby była jasność, owa czołówka i tak powala na kolana za sprawą muzyki (w samym filmie sporo muzycznych “zapożyczeń” z Blade Runnera, Terminatora, a choćby Die Hard) oraz pięknym ujęciem otulonego mgłą i smogiem Londynu o wschodzie słońca, ale zaledwie kilka maźnięć pędzlem na szkle rozbudowałoby ten świat naprawdę niewielkim kosztem, nie mówiąc o doznaniach estetycznych – parę wieżowców przecinających chmury, gdzieś w oddali płonące osiedle podczas zamieszek, a w tle niezmiennie ten kawałek:

No i pozostało potwór, zbudowany z DNA swoich ofiar, potężny, niesamowicie szybki kafar o czarnej, aksamitnej, płazopodobnej skórze, który pojedynczym uderzeniem uzbrojonej w haczykowate pazury dłoni jest w stanie wyrwać ludzkie serce wraz z kręgosłupem. Jedno spojrzenie i już wiesz, iż do takiego gnoja bez wsparcia z powietrza lepiej nie startować. Design i wykonanie naprawdę daje radę, choć do dziś nie mam pojęcia, czym ten potwór miał być, bo w trakcie filmu rzucano różnymi pomysłami z układami gwiazd, fazami księżyca, szczurami, kradzieżą dusz, nadużyciami podatkowymi, jazdą figurową na lodzie, diabłem i apokalipsą włącznie, a na końcu nie wyjaśniono nic. Zagwozdką są zwłaszcza losowe zdolności drapieżcy, który niby jest w stanie materializować się w wybranych miejscach na zawołanie, aby po chwili zniknąć bez śladu, ale z dziwnego powodu ma jakieś hobbystyczne zaciągi do widowiskowego przebijania się przez ściany i drzwi – pozer jeden, rzekłbym choćby kuglarz taki. Oczywiście nie mogę narzekać na taki stan rzeczy, bo widowiskowej rozpierduchy bez użycia CGI nigdy za wiele.

Mam jednak małe „ale” w sprawie tej kompletnie niepasującej do monstrum plastikowej szybki w miejscu oczu. Ktokolwiek wpadł na ten durny pomysł, zasługuje… zaraz, zaraz, olśniło mnie – taka teoria: w całej masie filmów ery VHS (choć nie tylko) pojawia się grupa motocyklistów-naganiaczy na usługach złego bossa (Hard Target, Black Rain, Cobra, Eye of The Tiger), mięso armatnie, które ginie z pięści/nogi/łokcia/czoła/pocisku (niepotrzebne skreślić) protagonisty. Prawdziwi bohaterowie bez twarzy (ta owiewka!), o których nikt nie pamięta, a którzy wysiadują w stresie przez pół filmu w poczekalniach dla złych filmowych motocyklistów, zwykle w pełnym rynsztunku z kaskiem na głowie (mówcie co chcecie, ja w to wierzę), tylko po to, aby ruszyć na każde wezwanie i od razu zostać odstrzelonym przez jakiegoś filmowego harcerza. Bezimienne ofiary regularnie poświęcane na zakrwawionych ołtarzach kina akcji, którym nikt nigdy nie oddaje adekwatnego hołdu i szacunku.

Ta cała brudna energia, ta frustracja, złość i poczucie beznadziei musiały się kiedyś uzewnętrznić, zamanifestować swoją obecność pod postacią szybkiego niczym japoński ścigacz monstrum, który pożera serca swoich ofiar… Radek, to oficjalne, ty jesteś jakimś geniuszem chyba… ekhm.

Wszystkie akcje z monstrum to w ogóle miód na moje serce, jucha leje się wiadrami, pokrak przebija się przez ściany, masakruje ludziom klatki piersiowe, a najlepszy w tym wszystkim jest nieustający dźwięk bijącego serca, zwiastujący obecność potwora, którego wyczuwa bohater Hauera, bo lata wcześniej został przez niego zaatakowany (superszrama na pół ramienia – dzieci płaczą, kobiety mdleją) i łączą ich teraz jakieś über paranormalne więzi – mówiąc krótko, psycho brothers for life! Finał niestety odrobinę zawodzi. Po solidnej nadbudowie spodziewałem się większego mordobicia, a to, co dostałem (na końcu produkcji doszło do zmiany na stołku reżysera), widać, iż było kręcone w pośpiechu, byle tylko usłyszeć finalny klaps. Szkoda, bo wybudowane specjalnie na potrzeby filmu i zalane wodą podziemia metra wraz ze zezłomowanymi wagonami wyglądają naprawdę klimatycznie i aż się proszą o konkretny i widowiskowy finał – klasyczne mano a mano podlane gradem ołowiu, trotylu i ciętych ripost. Tutaj jednak wszystko rozegrane jest jakby na pół gwizdka i brak niestety tego emocjonalnego trzęsienia ziemi, które ma miejsce chociażby w finałach Aliens, Terminatora, obu części RoboCopa, czy też pierwszego Predatora.

Nie zmienia to faktu, iż w finale jest oczywiście kilka momentów perełek, które powodują, iż Split Second / W mgnieniu oka jako całość stoi bardzo wysoko na mojej półce klasyków VHS. Absolutnie prawdziwy diament wśród B-klasowych esefów przełomu dekad 80/90, daleki od perfekcji, nieoszlifowany, pełen małych skaz, ale przez cały czas piękny w swej brutalnej prostocie – wczoraj, dziś i jutro, bo Diamonds & Video Tapes Are Forever.

Idź do oryginalnego materiału