Jest taki obyczaj w mediach społecznościowych, iż notatkę na jakiś temat, prośbę, apel opatruje się ilustracją niemającą kompletnie nic wspólnego z meritum poruszanej sprawy. Jest to często kotek (kotki się klikają, mają oglądanie, przyciągają), rzadziej piesek, dawna szkoła to oczywiście fragment nagiego ciała kobiecego, ów symboliczny biust, choć dzisiaj trafia się i kształtny, kaloryferkowo wyrobiony tors czy brzuch męski. Trochę taki jest mój tytuł, choć ma też elementy dawnej szkoły. Niby nie jest na temat, posługuje się elektryzującym nazwiskiem Jerzego Urbana, który zmarł (nigdzie nie odszedł), człowieka, wobec którego niemal nikt ze sfery publicznej nie pozostawał obojętny: kochając lub nienawidząc, podziwiając lub gardząc, rozumiejąc lub nie podejmując takiego wysiłku, upamiętniając lub odsyłając do lamusa historii, żeby nie powiedzieć śmietnika. Mam i ja swój stosunek do Jerzego Urbana, ale przy tej, nieuchronnej, jakkolwiek by z niej żartować, okazji postanowiłem się nim nie dzielić. Tak więc liczyłem (bez wielkiego przekonania zresztą), iż ktoś sięgnie i przeczyta, bo będzie ciekaw, co ja tu o Urbanie wysmaruję. W tym momencie tekstu wiadomo już, iż nic z tego. Zatrzymam się nad tytułami prasowymi czy medialnymi.
Przeżyłem co najmniej cztery ich epoki: czytane w pierwszym okresie lektur prasowo-formacyjnych jako rodzaj przewodnika informacyjnego po numerze, czy to były wielkie płachty „Polityki”, rzadziej „Tygodnika Powszechnego” (lata 70.), czy dzienników (tak, tak, czytałem). Potem nadszedł czas wielkiej smuty lat 80. i zasadniczo pojawiła się śmiertelna nuda, język tytułów drętwy, powtarzalny, kliszowaty, sam nie wiem, jakim cudem niezniechęcający w stopniu całkowitym do czytania. Po 1989 r. miałem wrażenie, iż język tytułów ożył, zaczął wirować w feerii zwariowanych, trzymanych pod kloszem możliwości przekraczania granic żartów. To był czas tytułów nieokiełznanych – w jakiejś mierze brałem też w tym karnawale udział. Małą notkę o zawaleniu się najwyższego masztu radiowego w Konstantynowie zatytułowałem: „Był najwyższy, jest najdłuższy”, łamiąc konwencję BBC-owskich wzorców, zaleceń, powagi i odpowiedzialności. Z pewną ekscytacją obserwowałem drugie życie innego z moich tytulików: „Co czwarty bocian jest Polakiem”, chociaż oczywiście potem ktoś napisał, iż doskonale pamięta, iż to on wymyślił. W czasie euforycznej tytułotwórczości z zazdrością komentowaliśmy, iż „na Zachodzie” są ludzie, którzy tylko układają tytuły do tekstów, inni piszą leady. Potem zaczął powstawać rynek reklamy w Polsce i wszyscy tytularze zostali copywriterami. A w mediach znowu zaczęło wiać nudą i przewidywalnością, purytańską przyzwoitością, którą jedynie tygodnik „Nie” Jerzego Urbana demolował ponad poziom obowiązującej skali przekroczeń. No i nastał internet, kiedyś nadzieja, potem sprywatyzowany moloch nad molochami, gdzie treści nie znaczą, gdzie znaczy kliknięcie, gdzie obowiązują reguły bazarowego zwabiania, zwanego marketingiem. Ten rodzaj tytułów przeszedł do mediów, bo mając statystyki przed oczyma, fachmani uznali, iż coś się czyta, bo jest durny, nic niemówiący tytuł. „Kompościńska ujawnia! Wiemy co!”, po czym w tekście okazuje się, iż dziecko Kompościńskiej ma dwie nogi i dwie ręce. „Nowakowa nie pozostała dłużna Kowalskiej. Dotarliśmy do nagrania. To koniec”.
Już choćby nieważne, o czym to.
Prawdę mówiąc, chciałem napisać całkiem o czymś innym, co delikatnie zasugerowałem w tytule nie na temat, czyli o tygodniu przyznawania nagród noblowskich. To jest jak co roku ten październikowy tydzień, który mamy za sobą. W czwartki i piątki rusza lawina komentarzy, zadziwień, zaskoczeń, bluzgów i zachwytów, dzielenia się tym, co być winno, a nie jest, oburzenia, iż Komitet Noblowski znowu dał plamę, iż się nie zna,
że nie rozumie, iż jest sterowany, durny i banalny, koteryjny i generalnie do niczego się nienadający, kiedy ogłasza swoje nagrody w czwartek (literacką) i w piątek (pokojową). Na czym jak na czym, ale na literaturze i pokoju na świecie wszyscy się znają doskonale. Gwaru nie ma za to we wcześniejsze dni, bo jak tu komentować coś takiego jak zasługi na polu „zsekwencjonowania genomu neandertalczyka i odkrycia nieznanego wcześniej hominida – denisowianina” (fizjologia i medycyna); co rzec na temat „eksperymentów z kwantowym splątaniem fotonów, ustaleniem naruszenia nierówności Bella i pionierskich dokonań w dziedzinie informatyki kwantowej”; w co kliknąć w wypadku nagrody za „chemię kliknięć” i chemię bioortogonalną? Tu musi zapaść cisza. Tego wolno nam nie rozumieć, nie mieć pojęcia, o co chodzi, swój czas mają ściślaki, których na co dzień nie rozumiemy, nie uważając, iż nasza fizyczno-chemiczno-medyczna ignorancja jest czymś wstydliwym.
Nie ma co się martwić, w poniedziałek też ruszy lawina mądrości powszechnej, bo nagroda zostanie przyznana z ekonomii, a na czym jak na czym, ale na ekonomii Polacy się znają – od kontrolera biletów do prezesa NBP. Och, ty Noblu przebrzydły!