Twenty One Pilots – Breach – recenzja albumu. Koniec cyklu?

popkulturowcy.pl 1 godzina temu

Twenty One Pilots wypuścili Breach – ostateczne zwieńczenie dekady pełnej domysłów i teorii. Duet z Ohio niewątpliwie wyróżnia się na tle innych zespołów, tworząc wyjątkowy świat zamknięty w ramach ostatnich swoich albumów. Żadna historia nie może trwać jednak w nieskończoność. Zespół żegna się więc z miastem Dema, tworząc płytę uszytą pod fanów. Tam, gdzie docenią go sympatycy zespołu, miłośnicy muzyki mogą jednak wykazać się mniejszym zrozumieniem.

The Clique – czyli fani Twenty One Pilots – to chyba najbardziej lojalny fandom, na jaki trafiłam. Więź słuchaczy z zespołem jest niezaprzeczalna, co widać gołym okiem zarówno w kręgach internetowych, jak i na koncertach. Nic więc dziwnego, iż w swojej twórczości Tyler Joseph i Josh Dun dość mocno liczą się ze zdaniem swoich odbiorców. Sam tak zwany lore zespołu nie jest wymysłem samych muzyków; od lat czerpali oni inspirację z teorii swoich fanów, wplatając je w karty historii toczącej się na przestrzeli ostatnich 10 lat. Breach jest więc niejakim podziękowaniem skierowanym w ich stronę. Fan service ten jest na pewien sposób rozczulający, niestety jego ilość zbyt często przytłacza same utwory.

W ostatnie akty historii wprowadza nas City Walls, na samym już początku zaznaczając, iż Breach stroni od minimalizmu. W utworze dzieje się dużo. Wśród mocnych dźwięków gitar można wyłapać oczywiste nawiązania do starszych utworów zespołu, sięgających jeszcze albumu Vessel (2013). Fani duetu zdecydowanie odnajdywali te smaczki z wielką przyjemnością, jednak obawiam się, iż przeciętny słuchacz mógł już na tym etapie się pogubić.

Następne w kolejce jest RAWFEAR, melodyjnie uspokajające na chwilę atmosferę. Piosenka gwałtownie stała się jedną z moich ulubionych, ale zrodziła w mojej głowie pewien zgrzyt. Jak na album zamykający fikcyjną narrację, sporo utworów w ogóle tego nastroju nie oddaje. Następnie rozbrzmiewa drugi z singli, czyli Drum Show. Można powiedzieć, iż jest to odpowiednik Next Semester z poprzedniego albumu – z taką różnicą, iż odzwierciedla studenckie życie Josha. Emocje perkusisty stara się wyrazić piosenkarz, jednak sam Dun debiutuje na wokalach, co było miłym zaskoczeniem.

Garbage otwiera bardzo chwytliwa partia pianina. Zespół znany jest z ukrywaniem smutnych tekstów pod wyjątkowo przyjemnymi melodiami, a ten utwór jest świetnym tego przykładem. The Contract było najbardziej promowanym singlem w historii zespołu – słusznie zresztą. Jest to idealna wręcz zapowiedź albumu. Ciężko nie doszukać się tutaj podobieństw do muzyki Linkin Park czy Bring Me The Horizon i szczerze mówiąc chyba liczyłam na więcej tego typu brzmień w albumie. Następnie wybrzmiewa Downstairs, z którym mam największy problem. Dla wielu fanów jest to zdecydowany faworyt z płyty. Moim zdaniem utwór jest jednak strasznie przekombinowany. Począwszy od niezrozumiałego doboru wokali na początku utworu, przez agresywne efekty aż po przytłaczające wręcz krzyki pod koniec piosenki. Warto zaznaczyć, iż piosenka to niewydany utwór zespołu sprzed kilkunastu lat (można doszukać się tutaj podobieństwa do niewydanego singla Korea). Zdecydowanie ma w sobie duszę starego zespołu.

Twenty One Pilots // materiały prasowe

Specyficzne jest też Robot Voices, mocno wpadający w klimaty najbardziej popowego albumu Pilotów, Scaled and Icy. Następne w kolejce Center Mass to jeden z najlepszych utworów na tej liście. To właśnie tutaj znajduje się jeden z najciekawszych easter eggów. Jakiś czas temu po koncercie zespołu został skradziony bęben, co zostało nagrane przez jednego z fanów. Słowa girl, I really don’t think you shoud take that pochodzące z tego filmiku tak dobrze przyjęły się w fandomie, iż aż trafiły do intra utworu. Po dość luźnym segmencie nadchodzi czas na Cottonwood – wzruszający utwór skierowany ku pamięci dziadka wokalisty.

One Way ponownie stawia na lekkie flow. Raz jeszcze stanowi to dla mnie niezrozumiały wybór w kontekście tego albumu, ale nie ukrywam, iż właśnie przy tego pokroju piosenek bawię się na Breach najlepiej. Pod koniec kawałka możemy usłyszeć Josha dzwoniącego do Tylera, aby przekazać mu, iż przejście tego utworu w Days Lie Dormant to dość mocna zmiana vibe’u. Rzeczywiście, w słuchacza niemal momentalnie uderza ogromna fala rozmaitości. Niektóre fragmenty naprawdę strasznie przypadły mi do gustu. Ta jedna piosenka brzmi jednak jak zlepek kilku różnych kompozycji. Obawiam się, iż słuchanie ten piosenki na co dzień grozi dość mocnym przebodźcowaniem.

Zaletą intensywności Days Lie Dormant na pewno jest jednak fakt, iż pozostawia on w gotowości na spotkanie z kolejnym utworem. Tally dostarcza wielu wrażeń, jednak robi to w sposób spójny. Interesujące wokale Josepha zdają się opowiadać historię przez emocje, podobnie jak w przypadku omawianego wcześniej The Contract. Dużo emocji wywołuje również zamykające album Intentions, kiedy zda się już sprawę z tego, iż melodię stanowi odwrócony utwór Truce. Żeby docenić znaczenie tego zabiegu trzeba jednak siedzieć w dyskografii zespołu. Uważam, iż Tally byłoby dobrą piosenką kończącą tę historię. Intentions to jednak zakończenie, którego potrzebowali ci najbardziej związani z muzyką zespołu.

Jakże emocjonujące 10 lat zgotowali nam Twenty One Pilots. Dla mnie jest to praktycznie połowa życia spędzona na rozwiązywaniu zagadek, łączeniu kropek i snucia coraz to bardziej szalonych domysłów. Zespół udowodnił jednak, iż w ich przypadku nie ma rzeczy niemożliwych. Wszystkie te niestworzone historie przekłuł bowiem w coś prawdziwego dla swoich fanów. Za sam ten fakt Breach ma u mnie uznanie. Jest przecież tak ważnym elementem układanki, która już po złożeniu faktycznie pokazuje, iż muzyka może być czymś zdecydowanie więcej niż nam się do tej pory wydawało.

Breach to istny bałagan. Jest to zbiór naprawdę dobrych utworów, które nie tylko zawierają w sobie esencję zespołu, ale też eksperymentują z nowymi brzmieniami. Wśród tych piosenek są jednak koncepty, których finalnego efektu nie jestem w stanie usprawiedliwić. Jak na coś, co powinno w teorii uporządkować pewne sprawy, strasznie gubi się w swoim zamieszaniu. Z jednej strony kręci się wokół lore, gwałtownie odbijając jednak od nastroju fabuły. Z drugiej bawi się nastrojami i gatunkami, nie mogąc mimo wszystko uciec od utartych schematów zespołu. Na swój dziwny sposób ma to jednak swoje zastosowanie na tym albumie. Breach wyjaśniło ostatecznie, iż Dema jest historią o cyklach. Nie da się ich przerwać. Dekada historii dobiegła może końca, ale będzie się kręcić dalej w nadchodzącej twórczości zespołu – bo jedno nie może uciec drugiemu.

Fot. główne: materiały prasowe

Idź do oryginalnego materiału