Król Tulsy powrócił w chwale. Sprawnie uporawszy się z prawnymi problemami, nie mógł jednak liczyć na spokojne rozwijanie biznesu. Gdy jego interesy zaczynają przynosić prawdziwe zyski, sąsiadujące rodziny mafijne i dawni kumple zaczynają wyciągać po nie rączki, roszcząc sobie prawa do utargów, na które Generał tak zawzięcie pracował (ciężką pracą swoich mafiozów, chciałoby się dodać). Jednak, jak doskonale wiemy, Dwight to twardziel jakich mało. Mimo siwizny we włosach nieustannie pokazuje, kto w tym rejonie jest prawdziwym królem.
W drugim sezonie Tulsa King Stallone, to znaczy Manfredi, walczy na kilka frontów. Mierzy się zarówno ze swoją dawną „rodziną” mafijną, jak i z mafią z Kansas, która uważa, iż wszystko, co jest w Tulsie, należy do nich. Poczucie niesprawiedliwości skłania oczywiście głównego bohatera do pogonienia obydwu grup w diabły, co gwałtownie eskaluje w otwarty konflikt zwieńczony rozlewem krwi. Dodatkowo Generał staje w szranki z potężnym biznesmenem, który od nieco bardziej legalnej strony stara się podciąć skrzydła nowemu konkurentowi. Słowem: Stallone nie ma lekko. W sensie Manfredi.
Przyznam, iż kultowy Sly jako podstarzały gangus pozostało bardziej autentyczny niż w swojej najbardziej znanej roli boksera z Filadelfii. Sam serial to wręcz pomnik jego „stallonowości”. Aktor choćby nie musi się wysilać, ponieważ każda sekunda pokazuje, iż rola jest szyta na jego miarę niczym jeden z jego ekstrawaganckich gajerów. Z pewnością taka eskalacja nie przypadnie do gustu osobom, które za gwiazdorem nie przepadają, ale hej – on jest przecież twarzą produkcji. Musiał więc wlać w nią trochę samego siebie, nie?
Nie gorzej wypada reszta obsady, przede wszystkim tej nowej. Zarówno Neal McDonough w roli przebiegłego rekina biznesu, jak i Frank Grillo, czyli głowa rodziny z Kansas, sprawnie wpasowali się w klimat serialu. Choć z początku czułem, iż ten drugi jest nieco ograniczany, a jego potencjał może być zmarnowany, to pod koniec zrozumiałem, iż po prostu pomysł na jego postać był nieco inny. Finalnie wyszło naprawdę przyzwoicie. Fabuła stara się utrzymać na fali także bohaterów znanych z pierwszej odsłony, wrzucając ich od czasu do czasu w nieco wyboiste ścieżki. W niektórych wypadkach jednak serial zbytnio odjeżdża w stronę telenoweli, w której losy tychże bohaterów mamy gdzieś. Na szczęście twórcy sprawnie przeplatają te momenty z pełnokrwistymi mafijnymi potyczkami, dzięki czemu Tulsa King nie traci swojego pazura.
W drugim sezonie znacznie bardziej czuć artystyczną rękę Taylora Sheridana. Choć serial od początku był opowieścią z gatunku tych spokojniejszych, tym razem częściej czuć w nim melancholię oraz dramaturgię, którą znamy z pozostałych jego produkcji (jak choćby kultowego Yellowstone). A i mimo tego spokoju twórcom udało się parę razy zaskoczyć widza czymś niespodziewanym. Jedyna rzecz, która doskwiera mi bardzo mocno, to infantylne rozwiązania niektórych wielkich problemów. Takich, które przez kilka odcinków są starannie rozwijane i kreowane na naprawdę skomplikowane kwestię, a finalnie są kończone w 10 sekund strzelaniną albo kulką posłaną w jeden konkretny łeb. W takich chwilach widz może się poczuć orżnięty, a choćby ogłupiony przez twórców, idących zbyt mocno na łatwiznę.
Drugi sezon udowadnia, iż w serialu Tulsa King nie ma niestety niczego wybitnego. Jest to jedynie stara sprawdzona receptura, i chyba właśnie to sprawia, iż po prostu dobrze się tę produkcję ogląda. Toczy się spokojnym, lekkim tempem, a rozwój intrygi można przyrównać do kuli śnieżnej, toczącej się po oślej łączce. Serial czerpie z kultowych opowieści gangsterskich i dostosowuje je do współczesnych realiów w bardzo udanych sposób. Finalnie oferuje to samo, co genialna czołówka – chwilę odprężenia po ciężkim dniu.