**Trzecia próba**
Stanisława włożyła biały fartuch, usiadła przy biurku i odchyliła się na oparcie krzesła. Przymknęła oczy, starając się uspokoić i zebrać myśli. W drzwiach ktoś zapukał. *„Kto tam jeszcze? – westchnęła w duchu. – Nie dają choćby chwili wytchnienia, zaraz się wciskają…”*
Nie doczekaws się odpowiedzi, drzwi uchyliły się, a w szparze ukazała się męska twarz.
— Mogę?
Stanisława spojrzała na niego zimno.
— Przyjmuję od czternastej — wyrzekła twardo i udawała, iż studiuje ważne papiery.
Po chwili spojrzała kątem oka. Mężczyzna wciąż stał w progu.
— Czyżbym mówiła niezrozumiale? — zaczęła zirytowana, ale głowa nie zniknęła.
— Już jest druga — odparł, wskazując brodą na zegar między oknami.
Rzeczywiście, wskazówka dotarła do dwunastki. Czas zacząć przyjmowanie. I tak kiepski humor pogorszył się jeszcze bardziej.
— Proszę wejść — mruknęła.
Drzwi otworzyły się szerzej, a do gabinetu wszedł mężczyzna. Objęła go wprawnym, lekarskim spojrzeniem. Na pacjenta nie wyglądał — wysportowany, zadbany, bez śladu cierpienia na otwartej twarzy.
— Nazwisko? — sięgnęła po kartotekę.
— Kowalski Marek Andrzej.
Usiadł, rozsiadł się wygodnie, opierając łokieć o blat. *„No proszę, rozgościł się jak u siebie”*, pomyślała.
Znalazła jego wąską teczkę. Dwie notatki od okulisty.
— Słucham — powiedziała niechętnie, gotowa pozbyć się zdrowego pacjenta.
— Doktorze, źle sypiam. W dzień ledwo funkcjonuję, a w nocy ani drzemki. Albo zasnę, ale budzę się nad ranem i męczę do świtu.
— Od kiedy?
— Od dwóch miesięcy, odkąd żona wróciła. Poszła do kochanka, zdążyłem już ochłonąć, a tu nagle powrót. Nie mogę jej wyrzucić — mamy córkę.
— Oszczędź mi szczegółów. Proszę zrobić prześwietlenie i badania. Potem wróci pan.
— Bez tego się nie da? — zdziwił się szczerze.
— Rzadko bywa pan w przychodni, prawda? Raz do roku trzeba się przebadać.
— A co z bezsennością? — kręcił w rękach skierowania.
— Usunąć źródło stresu. Rozstać się z żoną. Bez niej chyba pan spał?
— Chętnie, ale gdzie pójdę? Mieszkanie małe, nie do podziału. A dziecko? Rodzice nie żyją. Wynajem w moim wieku? Proszę o tabletki.
Z niechęcią wyjęła receptariusz i wypisała lekkie nasenne.
— A pani sama? Nie zamężna? Wygląda pani na zmęczoną. Też ma kłopoty? — nagle spytał.
Długopis zastygł w jej dłoni. *„Co on sobie pozwala?”*
— Co pana to obchodzi? — warknęła.
— Tylko pytam z życzliwości. Lekarze też ludzie. Mąż odszedł?
Chciała powiedzieć, iż zostawił ją dziesięć lat temu dla młodszej, z trójką dzieci. Starszy wyjechał do Irlandii, córka do Warszawy, a najmłodszy właśnie dziś rano wyprowadził się za siostrą. Została sama, pięćdziesięcioletnia, z perspektywą emerytury w pustym mieszkaniu.
Ocknęła się.
— Proszę receptę. I zrobić badania. — podsunęła papier.
— Dziękuję — wziął, ale nie wstawał.
— Coś jeszcze? Proszę nie blokować kolejki. — skinęła w stronę drzwi.
— Tak, tak. Do widzenia. — w końcu wyszedł, ale zanim zamknął drzwi, ich wzroki się spotkały.
Do gabinetu weszła staruszka — jedna z tych, dla których przychodnia to drugi dom.
Gdy zdejmowała fartuch, przypomniała sobie o pustym mieszkaniu. Łzy napłynęły do oczu. Zagryzła wargę, by nie płakać. Wyszła.
— Stanisławo Andrzejowno!
Obejrzała— Stanisławo Andrzejowno! — ktoś ją zawołał, a gdy się odwróciła, zobaczyła Kowalskiego, swego pierwszego pacjenta tego dnia, który stał przed nią z ciepłym uśmiechem i wyciągniętą dłonią, jakby właśnie przyszedł po to, by odmienić jej samotny wieczór.