TOŻSAMOŚĆ. Niesłusznie zapomniany znakomity thriller

film.org.pl 1 rok temu

Już sposób, w jaki scenariusz filmu Tożsamość autorstwa Michaela Cooneya łączy ze sobą postaci, każąc im zjawić się w hotelu, jest zastanawiający. W drodze do Kalifornii prostytutce Paris wypadają z jadącego auta ubrania, wśród nich szpilka, która jakiś czas później przebija oponę samochodu trzyosobowej rodziny Yorków. Podczas wymiany koła pani York nieuważnie staje na drodze i wpada pod limuzynę prowadzoną przez Eda, byłego policjanta, w tej chwili kierowcę znanej kiedyś aktorki. Wszyscy razem trafiają do przydrożnego hotelu prowadzonego przez Larry’ego – niestety pomocy stamtąd nie wezwą, gdyż padły wszystkie telefony, a stało się to w momencie, gdy Paris walnęła swoim samochodem w słup telefoniczny. Ed postanawia pojechać do szpitala, ale droga prowadząca do najbliższego miasta jest zalana; kiedy wraca do hotelu, jest już w towarzystwie zabranych po drodze Paris oraz pary nowożeńców, Lou i Ginny. Chwilę później zjawia się tam również eskortujący skazańca Rhodes, ale i policyjne radio wydaje się nie działać. Wyczulony na zbiegi okoliczności widz zacznie zastanawiać się nad tym, czy jest świadkiem realizacji teorii o efekcie motyla, zabawy scenarzysty, który nie jest głuchy na ironię, czy też czegoś jeszcze innego, bardziej niesamowitego.

Mangold stawia w filmie Tożsamość na realizm, choć przez nagromadzenie dziwnych wypadków, zanim jeszcze ktoś zginie, ma się wrażenie, iż los bohaterów nie spoczywa wcale w ich rękach. Godzimy się jednak na takie, a nie inne zawiązanie akcji, gdyż doskonale znamy schemat – nieznajomi muszą znaleźć się w jednym miejscu, to musi sprawiać wrażenie odciętego od reszty świata, każdy z nich jest w jakiś sposób podejrzany, choć niekoniecznie na tyle, aby być mordercą. Najłatwiej nam utożsamić się z Edem, którego gra John Cusack, gdyż od początku bierze na siebie odpowiedzialność za wypadek, później stając się nominalnym detektywem tej opowieści. choćby bardziej niż Rhodes, policjant z twarzą Raya Liotty, aktora, któremu trudno zaufać nawet, gdy gra pozytywne postaci. Moment kiedy ściąga marynarkę, aby ujawnić wielką plamę krwi na swojej koszuli, być może najlepiej oddaje dwoistą naturę filmu, udającego kryminał dreszczowca, tylko o krok oddalonego od horroru. John Hawkes jako Larry ma twarz cwaniaczka, a zachowanie jego bohatera jest w najlepszym wypadku nieprzekonujące, za to grana przez Amandę Peet Paris jest ciekawym wariantem „dziwki o złotym sercu”, również dlatego, iż scenariusz nie przewiduje dla niej romantycznej roli. Dziewczyna jest jednak lepsza niż na pierwszy rzut oka się wydaje, bo poznajemy jej wcale nie takie nierealne marzenie, chyba jako jedynej z całej grupy.

Mangold od początku swojej kariery prezentuje świetną rękę do aktorów, co udowodnił w Cop Land (gdzie jedną z najlepszych ról dał Sylvester Stallone), Przerwanej lekcji muzyki (Oscar dla Angeliny Jolie), Spacerze po linie (Oscar dla Reese Witherspoon) oraz niedawnych Wolverinie i Loganie, gdzie wycisnął z tytułowej postaci (i grającego ją Hugh Jackmana) wszystkie soki. Nie inaczej jest w Tożsamości, choć najbardziej w pamięć zapada drugoplanowy Pruitt Taylor Vince jako tajemniczy Malcolm Rivers; ze swoim zdiagnozowanym oczopląsem oraz wręcz dziecięcą niewinnością wypisaną na twarzy aktor kompletnie przeczy wizerunkowi wielokrotnego mordercy, w którego się wciela.

Kiedy pada pierwszy trup, Tożsamość przechodzi w tryb slasherowy, ale – dzięki umiejscowieniu akcji w hotelu – bliższym tropem wydaje się tu Psychoza, nie zaś np. Piątek trzynastego. Z arcydziełem Hitchcocka łączy thriller Mangolda coś jeszcze. Równolegle do wątku hotelowego prowadzony jest drugi, pozornie mniej ważny, choć to właśnie od niego reżyser zaczyna swój film. Grany przez Alfreda Molinę psychiatra stara się wybronić seryjnego mordercę (wspomniany Vince) przed śmiertelnym zastrzykiem, który ma zostać wykonany za 24 godziny. Musi jednak przekonać sędziego, iż jego klient jest niepoczytalny. Sposób, w jaki historie te łączą się, jest początkowo niejasny – czy skazaniec jest tym, który zabił ludzi w hotelu? Być może, sugerując się ścinkami gazet z prologu filmu, należy uznać, iż oglądamy wydarzenia rozgrywające się na długo, zanim morderca zaczął mordować Oba wątki natomiast dzieją się podczas burzliwej nocy, co każe nam przyjąć jeszcze jedną hipotezę, najmniej prawdopodobną – iż ich akcja dzieje się równolegle.

Pamiętam, iż w czasie, gdy film Mangolda pojawił się w kinach, a później na domowych nośnikach, wywołał sporą furorę wśród moich znajomych, zachwyconych nieoczekiwanym twistem, który pojawia się na chwilę przed adekwatnym finałem. Tożsamość weszła do kin w 2003 roku, niejako podsumowując okres przełomu wieków, kiedy to filmowcy bardzo chętnie eksplorowali temat zakwestionowania rzeczywistości, w której przyszło żyć ich bohaterom, i tego, czy mogą ufać własnej percepcji. Pojawiły się wtedy takie tytuły jak Matrix, Memento, Szósty zmysł, Pi, eXistenZ, Inni oraz Mulholland Drive, wybitne dzieła, które zaskakująco dobrze oddawały egzystencjalny niepokój swoich czasów, najpewniej podyktowany wejściem w nowe tysiąclecie oraz ekspresowym wręcz rozwojem technologii i sieci. Tożsamość, choć swą przewrotką wydaje się zaliczać do tej stawki, pozbawiona jest zadumy nad człowieczeństwem, nad ludzką kondycją wobec nieuchronnej zmiany. Twórcy bez litości pozbywają się jednego bohatera za drugim, ale tylko temu najporządniejszemu serwują prawdziwy horror, niejako odbierając również tytułową tożsamość i skazując na wiedzę, która w bardziej znaczącym projekcie byłaby przyczynkiem do pytań z dziedziny filozofii. Lub psychiatrii.

Moment, kiedy Cusack zostaje wręcz wyrwany z hotelu, aby zrelacjonować dotychczasowe wydarzenia, i nagle pojawia się w białej, suchej koszuli, choć chwilę temu nosił mokry od deszczu płaszcz, oślepiony światłem oraz spojrzeniami obcych ludzi, po czym dowiaduje się, jaka jest jego prawdziwa rola w makabrycznym przedstawieniu, w którym bierze udział – wtedy dopiero film Mangolda zdradza swoją prawdziwą twarz. Ta jedna scena jest powodem, dla którego Tożsamość powstała; nadaje ona sens całości i kompletnie zmienia myślenie o kryminalnej intrydze leżącej u podstaw historii. Cooney i Mangold serwują twist ekstremalny – jednych on zachwyci, innych rozdrażni – zwracając się w stronę niemal fantastyki, choć tylko w obrazowaniu, niekoniecznie w treści. Film mógłby sięgnąć wtedy gwiazd (dosłownie i w przenośni), udać się w niedostępne do tej pory rejony, ale twórcy są sprawiedliwi wobec Christie i jej schematu, zadowalając się sensacyjnym rozwiązaniem, całkowicie udanym, a nade wszystko, co chyba najbardziej zaskakujące, logicznym.

Tożsamość wyrasta z tradycji kryminału i znajduje sposób, aby znanej historii nadać oryginalny charakter. Czy jest czymś więcej niż gatunkową igraszką, popartą świetnym warsztatem reżysera i solidnym aktorstwem? Trochę to nieuczciwe pytanie, spychające film w rejony raczej jednorazowej przygody, choć czas pokazał, iż nie jest to dzieło na miarę Harry’ego Angela, który z historią detektywistyczną poszedł aż do piekła. Być może gdyby Mangold nie pozostał wierny Christie do końca, a w pewnym momencie na dobre się od niej odłączył, jego film nie zostałby tak gwałtownie zapomniany. Warto jednak go sobie odświeżyć, aby odkryć, iż przez cały czas zachwyca konstrukcją, atmosferą i tym momentem, w którym Ed poznaje prawdę. Może nie jest ona równie szokująca, jak w przypadku Angela, ale blisko.

Idź do oryginalnego materiału