Sebastian Gabryel: Co by nie mówić, żyjemy w ciekawych czasach. Postępujący chaos, strach, izolacja – z tym zwykle kojarzą się ostatnie lata. Czy w waszym odczuciu żyjemy właśnie w „Stuleciu ślepoty”? O czym jest ta płyta?
Bartek Maśląkowski: Ona porusza różne tematy, ale wspólnym elementem jest bycie sobą, akceptowanie swoich emocji, niechęć do narzucanych norm, w tym religii, i może trochę odrzucenie tego, czego oczekują ode mnie inni ludzie, jeżeli dotyczy to tylko i wyłącznie mojego życia. Czas ślepoty trwa od dawna – ludzie szukają wygody, chcą podążać za tym, czego oczekuje od nich społeczeństwo, zamiast układać sobie życie w taki sposób, by było najlepsze dla nich. Boją się bycia wytykanym palcami, boją się śmierci, zamiast korzystać z tego, co mogą mieć, zanim ona nadejdzie. Tak rozumiem tę tytułową „ślepotę”.
SG: Jedną z mocnych stron „Centuries of Blindness” są dla mnie riffy i solówki. Czy to one były fundamentem i punktem wyjścia, kiedy rozpoczynaliście pracę nad poszczególnymi utworami?
Morrath fot. Mateusz Woziwodzki
B.M.: Riffy to dla mnie podstawa muzyki metalowej i to one są w niej najważniejsze. Poza tym jestem fanatykiem Morbid Angel, a tam solówek nie brakowało. Lubię też tradycyjną szkołę metalu, a solówki to często moje ulubione momenty takich utworów. Spoza gitarzystów stricte metalowych uwielbiam Eddiego Van Halena, który miał duży wpływ na moją grę – właśnie szczególnie na solówki – i chcę trochę przenieść to na grunt Morrath. Riffy i układanie ich w całość, dopasowywanie beatów perkusyjnych – to podstawa kompozycji w naszych utworach, na tym je budujemy. Partie wokalne powstawały na końcu, tak jak solówki. Jednak zawsze staram się upewnić, iż znajdzie się na nie miejsce.
SG: Zauważyłem, iż w opiniach na temat waszego albumu często pojawiają się trzy słowa – brutalny, bezkompromisowy i przejrzysty. Czy zależało wam na czytelności materiału, czy może to raczej niezamierzony efekt? Czy ściana dźwięku to coś, co w death metalu raczej Was odstręcza, czy przyciąga?
B.M.: Nasze brzmienie i miks to interesująca sprawa. Chcieliśmy zrobić to dobrze i momentami wyszło może aż zbyt perfekcyjnie. Gdybym miał cofać czas, to postawiłbym na bardziej brudne brzmienie, ale i tak myślę, iż to, z którym wydaliśmy płytę, spełnia swoje zadanie. Chcieliśmy zrobić płytę skondensowaną, gdzie riffy zmieniają się często, a powtarzają rzadko, opartą na szybkich tempach, gdzie zwolnienia będą bardziej urozmaiceniem niż celem samym w sobie. Czasem choćby skracaliśmy i tak już krótkie momenty, unikaliśmy powtórzeń tych samych motywów aż do przesady.
Myślę, iż wyciągnięcie gitar i wokalu na przód pomogło nam uzyskać pewną przejrzystość i łatwiejszy odbiór albumu na sprzętach, które nie dają dobrej jakości dźwięku.
Jednak słuchając death metalu, chcę słyszeć, jak muzyka atakuje moje uszy i przytłacza swoją ciężkością i nawałem dźwięku. Efekt, jaki uzyskaliśmy, jest po części wynikiem naszych wskazówek, a po części upodobań realizatora, który był raczej fanem modern metalu. Teraz po czasie myślę, iż mogliśmy tego dopilnować nieco bardziej i w większym stopniu pójść w kierunku oldschoolowego brudu. Jednak całościowo jestem raczej zadowolony.
Mateusz Hertmanowski: A ja z brzmienia „Centuries” jestem w pełni zadowolony – szczególnie pod kątem wokalu, który zrobiony jest bardzo przejrzyście, na czym mi zależało. Krzysiek z Tertra Waves zrobił tu kawał dobrej roboty, miksując moje darcie mordy. Mam wrażenie, iż ta wyraźna przejrzystość w pewnym stopniu odróżnia nas od reszty sceny, która uderza raczej w brudne brzmienia i bazuje na bardziej oldschoolowej produkcji, co zresztą też ma swój urok i dodaje klimatu. A jeżeli chodzi o „ścianę dźwięku”, to nie umiem jednoznacznie stwierdzić, czy to mnie przyciąga, czy raczej odstręcza. Dla mnie każdy album jest swojego rodzaju unikatem i do jednego zespołu bardziej pasuje niszcząca wszystko na swojej drodze ściana, a inne lepiej brzmią z bardziej klarownym miksem. Osobiście lubię słuchać brutalnego i chaotycznego zniszczenia, ale czasem posłuchać i czegoś bardziej przejrzystego i punktowego.
Morrath fot. Mateusz Woziwodzki
SG: Niewątpliwie materiał ma mocno antyreligijny wydźwięk. Co najbardziej was denerwuje w roli, jaką w tej chwili odgrywa Kościół? Czy to przede wszystkim skazy, które pozostawił w nas – na przykład w sposobie myślenia w dorosłym życiu?
B.M.: Stricte antyreligijny jest jeden utwór z płyty, reszta dotyka tego tematu w mniejszym stopniu. Nie lubię zarówno Kościoła, jak i wielu założeń chrześcijaństwa, ale to szeroki temat… w uproszczeniu denerwuje mnie to, iż chrześcijaństwo chce od nas, abyśmy byli słabi, przyjmowali świat i sytuacje, które zastajemy, takimi jakie są, abyśmy nie starali się ich zmieniać i walczyć o swoje, żebyśmy wybaczali ludziom, którzy na to nie zasługują.
Chcą, żebyśmy liczyli na wymyślone cuda po śmierci i wyrzekali się prawdziwych siebie dla nich, zamiast korzystać z tego, co mamy przed śmiercią.
Kościół natomiast często działa przeciwnie do swoich założeń – hierarchowie są skorumpowani, korzystają z życia w najgorsze z możliwych sposobów, tuszują zbrodnie takie jak pedofilia, a mimo to cały czas mają silną pozycję i wpływ na decyzje w naszym kraju. Nie chcę tego akceptować i temu daję upust w tekstach.
SG: Najogólniej rzecz biorąc, Morrath to przede wszystkim death metal zgodny z kanonami starej szkoły. A skoro już mowa o kanonie – jakie kapele do niego wchodzą w waszym przypadku? Jakie płyty najbardziej was ukształtowały?
B.M.: Zacznę od początku. Swoją przygodę z muzyką ciężką zaczynałem od muzyki punkowej i jej środowisk, więc chronologicznie pierwsza będzie płyta „Hear Nothing, See Nothing, Say Nothing” Discharge. Urzekła mnie agresja, która z niej płynęła, proste, ale mocne teksty i cała jej atmosfera. Mogę tu też wspomnieć o „Troops of Tomorrow” i „Death Before Dishonour” The Exploited. To świetne płyty, które wprowadziły mnie w ten świat. A zespołem, który sprawił, iż punk zamieniłem na metal, był Slayer i płyty „Hell Awaits” i „Reign in Blood”.
Przedstawiły agresję w mocniejszy i ciekawszy sposób.
Potem przyszła Sepultura ze „Schizophrenią” i „Beneath the Remains” oraz Sodom z „Obsessed by Cruelty” i „Persecution Mania”. Już w tym czasie death metal gdzieś tam się u mnie pojawiał, ale prawdziwym przełomem było dla mnie poznanie zespołu nr 1, czyli Morbid Angel. Moją ulubioną płytą w całej historii metalu jest ich „Blessed are the Sick” – interesujące rozwiązania, agresja, budowa tekstów, tam wszystko się zgadza! Z reszty klasyków oldschoolowego death metalu na pewno trzeba powiedzieć o „Legion” Deicide, „Forever Underground” Vital Remains, „Retribution” Malevolent Creation, „Millenium” Monstrosity, „Black to the Blind” Vadera, „Here in After” Immolation. Te płyty mnie ukształtowały i uważam je za podstawę oldschoolowego death metalu.
M.H.: Pierwszą płytą w klimatach ekstremalnego metalu, która miała na mnie wyraźny wpływ, była „Arise” Sepultury. Ojciec pokazał mi ją, kiedy byłem w pierwszej klasie gimnazjum. Od razu zacząłem uwielbiać styl braci Cavalera. Sporo przewinęło się u mnie war metalu i płyt Blasphemy, Revenge czy Conquerora. To dla mnie jedne z ważniejszych kamieni milowych, mające wpływ na mnie, mój styl, moje upodobania. A z klasycznego deathu wymieniłbym „Scream Bloody Gore” Death, „Once Upon the Cross” Deicide, „Icons of Evil” Vital Remains i większość płyt Morbid Angel. Przez to, iż uwielbiam wpierdol w muzyce, ciężko byłoby mi nie wspomnieć też o „None So Vile” Cryptopsy, pierwszych albumach Suffocation, twórczości Mortician…
Morrath fot. Mateusz Woziwodzki
B.M.: Dorzucę jeszcze coś w imieniu nieobecnych. Wiemy, iż poza albumami, które wymieniliśmy, Mieszko, Szymon i Miłosz lubią późny okres twórczości Death. Mieszka jest naszym naczelnym fanem Blood Incantation i Cerebral Rot, poza tym od jakiegoś czasu wkręcił się w scenę sludge, zespoły pokroju Crowbar. Szymon lubi tech-death i dissonant-death, czasem ciężko mi tego słuchać (śmiech). A Miłosz, poza deathem, wspominał parę razy o kapelach w stylu Mgła i reszcie tego odłamu sceny blackowej.
SG: Nie wiem, czy dobrze to widzę, ale odnoszę wrażenie, iż im częściej death metal staje się wygładzony i plastikowy, tym częściej na jego scenie widać wyraźną kontrę – nową falę zwolenników surowego brzmienia, rodem sprzed kilku dekad. Jak wy na to patrzycie, widząc, co w tej kwestii dzieje się w Europie i USA?
B.M.: To prawda, w death metalu ostatnich lat widać powrót do korzeni – do brudnego, oldschoolowego, ciężkiego grania, brudnych miksów… Myślę, iż to wynika z tego, iż nowoczesny styl tego gatunku zaczął być zbyt „techniczny” – te wszystkie sterylne miksy, eksperymenty z deathcore’m, utrata charakteru. I trochę zanikł rozrywkowy element tej muzyki i klasyczna, metalowa agresja, więc znalazło się coraz więcej takich, którzy chcieli to przywrócić.
SG: A gdybyście mieli pochwalić kolegów po fachu – jakie zespoły robią dziś na was największe wrażenie na naszym podwórku?
B.M.: Oj, dużo tego… Z naszego gatunku to na pewno Toughness, Frightful, Pandemic Outbreak i Leprozorium. Ogólnie wszyscy dobrze budują nową scenę staroszkolnego grania, każdy na trochę inny sposób, więc nie ma nudy (śmiech). Towards Hellfire, nowy projekt Rambo z Bloodthirst, dobrze wpisał się w trend death/blacku, zachowując dużo elementów tego pierwszego.
Uznanie należy się też chłopakom z Gallowera, ich granie – zwłaszcza na żywo – to niesamowity klimat.
Osobiście dorzucę jeszcze Nightbound, bo swoją EP-ką i singlem zupełnie mnie kupili. Co za klimat!
M.H.: Bartek wymienił już same kozackie zespoły, siejące totalne zniszczenie i tworzące naprawdę zajebistą muzykę, więc nie ma sensu się powtarzać. Poza nimi spore wrażenie wywarły na mnie Cug, Wielki Mrok, Sznur, Ifryt. Ci goście serio pokazali, iż black metal, choćby po tylu latach istnienia gatunku, może zaskoczyć i sprawić, iż szczęka opadnie po samą podłogę.
SG: Furia to trochę inna bajka niż wasza, ale ciekawi mnie, co pomyśleliście, gdy otrzymali nominację do Paszportu „Polityki” – i to w kategorii „Muzyka popularna”. Czy takie rzeczy dobrze robią scenie, czy wręcz przeciwnie?
B.M.: Ich wcześniejszą twórczość choćby lubiłem, ale to całkiem inne spojrzenie na metal niż moje. No, ale gratuluję chłopakom, cieszę się, iż podziemnemu zespołowi, który nie jest pod szyldem żadnej wielkiej wytwórni, udało się to osiągnąć. Jednak w kontekście naszej muzyki to raczej osobiste osiągnięcie jednego z zespołów niż wpływ na całą scenę. Przynajmniej ja tak uważam.
SG: Jak będzie wyglądał ten rok u Was pod kątem koncertów? Kiedy zagracie w Poznaniu?
B.M.: Powiem tak – będzie się działo! Już niedługo ogłosimy coś dużego, więc bądźcie gotowi i śledźcie nasze social media, bo warto! Ogólnie w zeszłym roku zagraliśmy 15 koncertów, a w tym roku mamy zamiar to przebić, jednocześnie pracując nad nową płytą. Na lato mamy już zaklepany gig na Metal Mine Festival, może wleci jeszcze coś podobnego, plany na jesień powoli się klarują. W Poznaniu widzimy się 16 marca, zagramy w ramach czwartego Heavy Artillery w Klubie pod Minogą. Poza nami zobaczycie tam jeszcze Towards Hellfire, Armagh i Egzekutora. Be there or beware!
Morrath – deathmetalowy zespół z Wielkopolski, który powstał na gruzach thrashmetalowego Prowlera w 2020 roku. Fani oraz recenzenci debiutanckiej EP-ki określili styl zespołu jako zbliżony do klasycznych brzmień amerykańskiej sceny, porównując go do Morbid Angel, Deicide, Suffocation czy Incantation. W jego muzyce pojawiają się również od czasu do czasu elementy slamu czy klasycznego grindcore’u. W 2023 roku w Europie oraz Ameryce ukazał się pełnoprawny album zespołu zatytułowany „Centuries of Blindness”.