"Tokyo Vice" w 2. sezonie podkręca tempo i głębiej wchodzi w mroczny japoński półświatek – recenzja

serialowa.pl 10 miesięcy temu

„Tokyo Vice” powróciło z 2. sezonem, który pod wieloma względami wypada lepiej od pierwszego. Rosną stawki, niebezpieczeństwo, w jakim znajdują się bohaterowie, staje się namacalne, a wojna z yakuzą wchodzi na nowy poziom.

Jeśli oglądając 1. sezon „Tokyo Vice” mieliście wrażenie, iż jest trochę za grzecznie i miło jak na serial o yakuzie, 2. sezon już startuje na HBO Max i na przestrzeni kilku pierwszych odcinków (ja widziałam przedpremierowo pięć, całość ma liczyć dziesięć) robi wiele, aby przekonać widzów, iż wstęp mamy już za sobą. Teraz czas na mięcho, czas na konsekwencje i prawdziwą wojnę, w której środku znajdzie się zarówno młody amerykański dziennikarz Jake Adelstein (Ansel Elgort), jak i jego sprzymierzeniec z japońskiej policji, detektyw Hiroto Katagiri (Ken Watanabe). Obaj kontynuują walkę, każdy po swojemu, i obaj czują, iż niebezpieczeństwo jest rzeczywiście namacalne.

Tokyo Vice sezon 2 – mocniej, szybciej, niebezpieczniej

Pierwszy z udostępnionych dzisiaj przez HBO Max odcinków to do pewnego stopnia epilog. Widzimy konsekwencje wydarzeń z finału 1. serii, w tym śmierci Poliny (Ella Rumpf). Samantha (Rachel Keller) od żałoby przechodzi do organizowania własnego klubu. Jake próbuje walczyć dziennikarskimi metodami, żeby prawda wyszła na jaw, i gwałtownie przekonuje się, do czego zdolna jest druga strona i jak głęboko sięgają jej wpływy. Katagiri odsyła swoją rodzinę z Tokio, rozumiejąc, iż to walka na śmierć i życie. Początkowe poczucie bezsilności przeradza się w determinację, by przejść do działania.

„Tokyo Vice” (Fot. HBO Max)

I rzeczywiście, w kolejnych odcinkach wydarzenia nabierają tempa, serial głębiej wchodzi w bebechy tokijskiego półświatka, a nasi bohaterowie na różne sposoby igrają z niebezpieczeństwem, nie zawsze z „właściwych” pobudek. Samantha i Jake bardzo gwałtownie spełniają swoje wygórowane ambicje, które w poprzednim sezonie wydawały się nie być w ich zasięgu – ona uznaje za dobry pomysł wejść w interesy z yakuzą, a on pomiędzy coraz głośniejszymi artykułami szuka dreszczyku emocji we własnym łóżku. Zresztą nie tylko Jake zalicza gorący romans, jak gdyby twórcy chcieli dać swoim bohaterom parę chwil szczęścia, zanim zacznie się krwawa jazda bez trzymanki.

Katagiri najchętniej by jeszcze poczekał i nie wykonywał gwałtownych ruchów, ale jego filozofia napotyka na opór nowej w tym gronie i bardzo skorej do działania detektywki Shoko Nagaty (Miki Maya, „Night Doctor”). Zanim więc ktokolwiek z nich się obejrzy, rzeczywistość wymknie im się spod kontroli, zmuszając ich do szybkich reakcji.

Tokyo Vice sezon 2 – ten duet wciąż rządzi na ekranie

Jeżeli więc oglądając 1. sezon „Tokyo Vice” uważaliście, iż wydarzenia rozkręcają się raczej niemrawo, a w tej opowieści o yakuzie mało jest „prawdziwej” yakuzy, to sezon 2 zrobi wiele, abyście zmienili zdanie. Z jednej strony dalej oglądamy walkę pomiędzy różnymi organizacjami kryminalnymi w Tokio, z drugiej widzimy, co się z nimi dzieje, kiedy policja zaczyna coraz skuteczniej je likwidować – jedną po drugiej.

Poziom adrenaliny i brutalności rośnie, by w 5. odcinku – ostatnim z udostępnionych krytykom – doprowadzić do serii mocniejszych zdarzeń. Poza powrotami naszych „dobrych” znajomych, jak Sato (Show Kasamatsu), Ishida (Shun Sugata) czy Tozawa (Ayumi Tanida), także i po przestępczej stronie pojawia się w serialu świeża krew w postaci nieprzewidywalnego Naokiego Hayamy (Yosuke Kubozuka, „Milczenie”).

„Tokyo Vice” (Fot. HBO Max)

Różnie bywa z prywatnymi wątkami naszych bohaterów, ale na pewno „Tokyo Vice” w 2. sezonie robi wiele, by pogłębić wszystkie postacie i rozszerzyć spektrum. W centrum uwagi pozostaje charyzmatyczne i bardzo różniące się od siebie duo Adelstein – Katagiri. To nietypowe partnerstwo niosło serial w 1. sezonie i to się nie zmienia, każda ich wspólna scena jest świetna, choćby jeżeli to rozmowa w parku „o niczym”.

Tradycyjnie polaryzująca będzie Samantha, zwłaszcza iż w tym sezonie dokonuje ona jeszcze bardziej imponujących rzeczy w jeszcze szybszym tempie, a jej historia w serialu ma najmniej wspólnego ze wszystkich z jakimikolwiek faktami – przypomnijmy, „Tokyo Vice” jest oparte na prawdziwej historii, choć jej autora, prawdziwego Jake’a Adelsteina, oskarżano już o zmyślanie. Samanthy tak czy siak w jego książce nie ma.

Prywatnych wątków w tym sezonie doczekały się także postacie z drugiego planu, jak Emi (Rinko Kikuchi), szefowa Jake’a. Z ich jakością bywa różnie, dają one jednak chwilę oddechu od brutalności głównej historii. Wydaje się, iż showrunner serialu J.T. Rogers i jego ekipa prowadzą fabułę pewniejszą ręką, tak iż całość sprawnie płynie, z jednej strony bardziej zbliżając się do bezwzględności japońskich opowieści o yakuzie, a z drugiej zachowując swoją amerykańską mainstreamowość. To był i jest bardzo przyswajalny serial, świadomie stawiający raczej na czystą rozrywkę niż edukowanie widza z zawiłości tokijskiego półświatka. Ale znów, to niekoniecznie musi być wada.

Tokyo Vice sezon 2 – gęsty klimat i więcej adrenaliny

Jednej rzeczy nie da się w „Tokyo Vice” nie podziwiać, a mianowicie tego, jak autentycznie prezentuje się w tej tworzonej przecież przez Amerykanów produkcji stolica Japonii. O ile specyficzny styl wizualny „Tokyo Vice”, w którym chłodna elegancja i charakterystyczna poświata neonów spotykają się z brudnymi, mrocznymi zaułkami, ciasnymi mieszkaniami i tanimi barami, możemy przypisywać Michaelowi Mannowi, hollywoodzkiemu reżyserowi pilota serialu, o tyle przy okazji 2. sezonu wypada już nieco głośniej wspomnieć nazwisko Alana Poula, producenta i reżysera kręcącego w Japonii filmy jeszcze w latach 80. To właśnie on wyreżyserował dwa pierwsze odcinki nowej serii i w dużym stopniu to jemu oraz jego imponującej znajomości realiów pracy w tym kraju „Tokyo Vice” – od samego początku – zawdzięcza swój autentyczny look.

„Tokyo Vice” (Fot. HBO Max)

Akcja rozgrywa się w 1999 roku, co sprawia, iż wszystko wygląda inaczej niż dziś, ciasne zaułki miasta wydają się jeszcze mroczniejsze, a atmosfera jest gęsta także od dymu papierosowego. Po raz kolejny też okazuje się, iż nikt tak nie kocha Backstreet Boys, jak młodzi japońscy gangsterzy. I ten miks fascynującej japońskiej kultury, która przyciągnęła tu zarówno Jake’a, jak i Samanthę, bezwzględności świata, w którym się znaleźli, jak i sporej dawki kiczu towarzyszącej nam na przełomie wieków świetnie sprawdza się na ekranie, sprawiając, iż „Tokyo Vice” nie przypomina niczego innego.

Choć po seansie połowy 2. sezonu przez cały czas nie mogę pozbyć się wrażenia, iż to tylko serial dobry w porywach do bardzo dobrego – i niestety za nic nie chce zbliżyć się do granicy wybitności – muszę też przyznać, iż J.T. Rogers i spółka zrobili wiele, aby wyróżnić się na tle dzisiejszej telewizji. „Tokyo Vice”, opierając się na schematach z zachodnich opowieści o kryminalistach i policyjno-dziennikarskich śledztwach, przedstawia coś świeżego i własnego; mainstreamowego, mocno uproszczonego i zrozumiałego dla wszystkich widzów, a przy tym dalekiego od typowej amerykańskiej papki nakręconej w trochę bardziej egzotycznych okolicznościach przyrody.

Warto zanurzyć się w ten świat i dać „Tokyo Vice” szansę, choćby jeżeli po 1. sezonie nie byliście pewni, czy chcecie do tego wracać. 2. sezon zachwyca tym samym gęstym klimatem co poprzednio, oferując przy tym więcej akcji, emocji i adrenaliny. Oglądajcie.

Tokyo Vice sezon 2 – nowe odcinki w czwartki na HBO Max

Idź do oryginalnego materiału