The show must go on!

ifrancja.fr 3 godzin temu

Paryski nie-co-dziennik

Rok 2026 jest już w zasięgu sylwestrowej nocy. Dotychczas najtłumniej witano go w Paryżu wielkim koncertem na Polach Elizejskich. W tym roku zrezygnowano z koncertu ze względów bezpieczeństwa po ubiegłorocznych ekscesach nazbyt hucznego świętowania. Poszukamy więc innej uczty dla oczu, uszu i ciała, spokojniejszej, bardziej okazjonalnej, ale gdzie i show być musi, aby należycie powitać Nowy Rok. Życzeniowo zawsze pomyślny, choć to skok w nieznane, które w tym niebezpiecznym chaosie naszych czasów skrywa w sobie niepokój o przyszłość.

Świętując, porzućmy ten niepokój i na krótko wróćmy do przeszłości, do tej innej uczty dla oczu, uszu i ciała, do show wokół kultowych rewii i piosenek „Czarnej Perły” albo, jak kto woli, „Czarnej Wenus” – wielkiej Joséphine Baker, zmarłej 50 lat temu paryżanki z wyboru, a i zasłużonej Francuzki pochowanej w Panteonie. Spektakl jej poświęcony – „Joséphine Baker. Musical”, składający się z piętnastu żywiołowych scen, odbywa się w podparyskim Bobino na scenie, gdzie dała swój ostatni koncert kilka dni przed śmiercią. Musical koncentruje się nie tylko na muzyce, tańcu i śpiewie, ale i na ekscentrycznym, szalonym, odważnym życiu tej tancerki, aktorki i piosenkarki afroamerykańsko-indiańskiego pochodzenia. A wspomnienia i anegdoty o niej pochodzą z pierwszej ręki, gdyż opowiada je Brian Baker, siódme z dwanaściorga dzieci różnych ras i religii zaadoptowanych przez showmankę, nazywanych „Tęczowym plemieniem”, do którego należała też cała menażeria jej zwierząt trzymanych w domu.

Joséphine Baker urodziła się w slumsach St. Louis i od wczes­nych lat dziecięcych występowała na ulicy. Popularna w Nowym Jorku, zyskała światową sławę. Po występach w Paryżu została nad Sekwaną, stając się paryżanką z wyboru, a po kilku latach naturalizowaną Francuzką. Przyjaciółka Picassa, Christiana Diora, Scotta Fitzgeralda. Walczyła we francuskim ruchu oporu, a po wojnie przeciwko rasizmowi obok Martina Luthera Kinga. Na scenie w Bobino znów rozbrzmiało echo jej głosu, śmiechu i słynnego zawołania: Me revoilà Paris!

W Paryżu ma też miejsce zupełnie inna „uczta dźwięczności” – wielka fuga kolorów, w której „muzyczne oko” staje się malarstwem. Również Francuza z wyboru, którego wystawa „Kandinsky, muzyka kolorów” prezentowana jest w Filharmonii Paryskiej. Wibruje i rezonuje polifonią kolorów, wariacji, asocjacji, dekompozycją figur, harmonią tonów, akordów, kadencji. Można te obrazy nie tylko zobaczyć, ale i usłyszeć za pośrednictwem słuchawek: jak muzyka Skrabina, Schönberga, Strawińskiego czy Wagnera, inspirując Kandinsky’ego, współtworzyła to malarstwo dźwięków.

Kandinsky porzucił Rosję. Wolał żyć na Zachodzie niż tam, gdzie do dziś straszą wielkoruskie „bory i nory”. W Paryżu, już jako Francuz, przeżył ostatnią dekadę życia, czas syntezy twórczych poszukiwań związków malarstwa z muzyką, by w estetycznej bezprzedmiotowości połączyć dźwięk z kolorem. Cykl „muzycznych” obrazów zatytułował „Kompozycje”. Ostatnią o znamiennym tytule „Porozumienie wzajemne” umieszczono zamiast ikony przy jego trumnie. Wcześniej napisał: Rozbicie atomu równało się w mej duszy z rozbiciem całego świata. Wszystko stało się niepewne, chwiejne.

Jeszcze czas, żeby życie nie wpadło w pułapkę wolności, a pokój i dobrobyt nie stały się maskami wojny, uśpionym wulkanem, który dymi przemocą, zanim wybuchnie. Trzeba lat, by pokój zbudować, i jeden gest, by go zniszczyć. Szczęśliwie brzmi to jeszcze jak głos jakiejś gwiazdy z filmu Zanim zapadnie noc, choćby Seana Penna, skądinąd aktywnie wspierającego broniącą się Ukrainę.

A sylwestrowa uczta przed nami. Wróćmy jeszcze do tej okazjonalnej, tym razem związanej ze 130. rocznicą powstania kina, potęgi złudzeń, które jest wszędzie. Zaczęło się przy paryskim bulwarze Capucines, w Grand Café, gdzie 28 grudnia 1895 roku w piwnicznym Salonie Indyjskim popłynęły z kinematografu braci Lumière pierwsze ruchome obrazki publicznej projekcji filmowej. Może więc przywitać Nowy Rok w kinie, ba, najpiękniejszym na świecie według ostatniego rankingu Time’a, w Le Grand Rex, niedaleko miejsca, gdzie narodziła się najmłodsza z muz. Młodszy z braci Louis brał choćby udział w inauguracji Rexa, tego króla kin, który ma większą frekwencję niż Luwr.

Le Grand Rex to kino gigantyczne, w stylu art déco, ocalałe ze złotego wieku wielkich projekcyjnych sal. Dziś to multipleks, 7 sal z największą z nich na 2700 widzów, no i z największym ekranem (275 m²); rocznie gości około miliona paryżan. Mauretański wystrój, balkony, kolumny, wieżyczki i to gwieździste sklepienie jak z hollywoodzkiego snu. Tu Gary Cooper inaugurował pierwsze ruchome schody, tu miały miejsce prapremiery Kleopatry z Liz Taylor czy Ptaków Hitchcocka, który ogłosił światu, iż kino jest już wszędzie, tu mieli też gościnne występy m.in. Bob Dylan, Ray Charles, Roberto Benigni.

Owszem, kino jest wszędzie, ale to Paryż jest najczęściej filmowanym miastem. Jego mityczny bruk, bulwary, dachy, mosty, kanały, parki, restauracje, muzea, kościoły służą za naturalne dekoracje i plenery dla setek filmów rocznie; również jest najbardziej „ukinowiony”: każdego dnia ponad 500 filmów jest w repertuarze 90 paryskich kin z 380 salami. Dlatego poprzedni mer Delanoë ogłosił Miasto Światła stolicą kina.

Więc… W kinie sylwestrować? W tym jedynym miejscu, gdzie można się poczuć w pełni szczęśliwym, jak twierdzą niektórzy kinomani. Kino to potęga, ale… złudzeń. Nie ma sensu ich niszczyć, to tylko rozszerza pustkę i prowadzi donikąd. Happy endów lepiej szukać w życiu.

A zatem niech 2026 rok będzie – HAPPY. Zaczynamy! The show must go on!

Leszek Turkiewicz

Idź do oryginalnego materiału