The Last of Us – recenzja 2 sezonu. Grzyb, kiła i mogiła

popkulturowcy.pl 1 dzień temu

W miniony poniedziałek zakończył się drugi sezon serialowej adaptacji The Last of Us. Widzowie dostali tym razem siedem, zamiast dziewięciu odcinków realizujących około połowę niemal trzydziestogodzinnej gry. Co więc mogło pójść nie tak? Ostrzegam osoby niezaznajomione z grą ani serialem przed potencjalnymi spoilerami.

Zaczynamy w Jackson, otoczonym murami mieście, w którym ludzie próbują wieść złudnie normalne życie. Od zakończenia akcji pierwszego sezonu mija pięć lat, podczas których Ellie również stara się odnaleźć w tej rzeczywistości. Dziewczyna jest starsza, bardziej doświadczona, coraz częściej stawia na swoim – jej życie wyraźnie się zmieniło. Ale najpoważniejsza zmiana dopiero miała nadejść.

Już na początku sezonu ginie Joel – nie ze starości, choroby ani przez zarażenie Kordycepsem. Zostaje brutalnie zamordowany przez grupę byłych Świetlików z miasta Seattle. Pech chciał, iż była tam również i Ellie. Zupełnie niespodziewanie staje się świadkiem brutalnego morderstwa jej najukochańszej osoby. Może i zdaje sobie sprawę z tego, iż jej relacja z Joelem w ostatnich latach się skomplikowała, teraz nie ma to jednak dla niej żadnego znaczenia. Ellie chce zabijać – ogarnięta rządzą zemsty wyrusza do Seattle, aby dorwać tych którzy patrzyli na śmierć Joela, a przede wszystkim tą, która tego dokonała.

I tak oto zaczynamy przygodę, którą w wersji na PlayStation pokochało tysiące osób. Teraz, gdy przyszedł czas na serial, wymagania były jeszcze większe. Mamy bowiem oryginał – złotą pozycję wśród gier oraz naprawdę dobrze i ciepło przyjęty sezon pierwszy. Drugi sezon ponownie wygląda fenomenalnie – wszystkie lokacje, stroje, a także charakteryzacja zarażonych przez cały czas prezentują zaskakująco dobry poziom. Podobnie mają się i efekty specjalne. The Last of Us to serial o jakości godnej produkcji na wielkim ekranie, w której wszelkie efekty dodane komputerowo są trudne do odróżnienia od tych rzeczywistych. Dzięki temu dostajemy coś, na co niesamowicie dobrze się patrzy – świat przedstawiony, dla którego możemy po prostu wyłączyć dźwięk i oglądać sam obraz.

W parze z obrazem idzie również muzyka. Wybitna ścieżka dźwiękowa, za którą ponownie odpowiada Gustavo Santaolalla wraz z Davidem Flemingiem. Ta dwójka ponownie tworzy klimat wręcz unikatowy dla całej serii The Last of Us. Daje nam jednocześnie drugi bardzo solidny argument, dlaczego warto zagłębić się w cały ten świat przedstawiony. Obserwowanie cudownie wyglądających kadrów – stonowanych i spokojnych – w akompaniamencie instrumentów prowadzonych przez tę dwójkę daje vibe prawdziwego ukojenia oraz fascynacji.

Zobacz również: Lilo i Stitch – recenzja filmu. Nasza nowa Ohana

Kadr z drugiego sezonu serialu The Last of Us

Do tego zestawienia trójcy największych zalet nowego sezonu dochodzą postacie poboczne. Wybitny Pedro Pascal w roli Joela, który pojawia się tu niestety jedynie w trzech odcinkach. Postać Diny, znacznie rozwinięta w stosunku do gry, zagarniająca sobie naszą sympatię za sprawą pogłębionego charakteru oraz głosu i postawy Elizabeth Merced. Persona Abby, której było w tym sezonie jeszcze mniej niż Joela, a która jest postacią niemniej istotną niż nasza główna bohaterka. Kaitlyn Dever w tej roli wymiata po całości, udowadniając, iż w pełni zasłużyła na to, co dostanie w okresie trzecim. Do tego zestawienia dochodzi jeszcze Tommy – brat Joela, jednak nie mniej sympatyczny i interesujący niż jego starsze rodzeństwo – oraz Jessie, o którym wspomnę nieco później.

Te trzy punkty to największe zalety drugiego sezonu. Jednak pozwolę sobie zadać jedno zasadnicze pytanie: co z tego? Co z tego, iż otrzymujemy cudowne efekty wizualne, fascynującą ścieżkę dźwiękową i dobrze wykreowanych pobocznych bohaterów – jeżeli zawodzi to, co najważniejsze, czyli scenariusz i główna bohaterka?

Zobacz również: Andor – recenzja 2. sezonu

kadr z serialu The Last of Us

Ellie ma już dziewiętnaście lat, a mimo wszystko przez cały czas zachowuje się jak zbuntowana piętnastolatka, jakby coś usilnie zatrzymało ją w rozwoju. I nie, nie jest to do końca wina Belli Ramsey, która – przez istotne wady w scenariuszu – zwyczajnie nowej kreacji Ellie nie rozumie. To scenariusz usilnie infantylizuje tę postać. Odbiera jej sprawczość i inne wartości, które czyniły ją przekonującą w pierwowzorze z 2020 roku. Ellie miała tam i porywczość, i głowę na karku, podczas gdy w serialu to Dina robi za jej zdrowy rozsądek. Słusznie czepia się Ellie, gdy ta wyciąga pistolet w nieodpowiednim miejscu, oraz powstrzymuje ją przed nagłymi i nieprzemyślanymi reakcjami, czy atakami na przeciwnika. To ona robi to, co obydwie powinny robić w równym stopniu – myśli.

Niestety Bella Ramsey również nie jest tu bez skazy. Prezentuje nam bohaterkę, której motywacji nie sposób kupić. Ellie ma być rządna zemsty, ma z niej kipić gniew, frustracja, niekiedy rozpacz. Dostajemy w zamian za to pusty wyraz twarzy, towarzyszący nam przez większość czasu ekranowego – nie tylko wtedy, kiedy jest wskazany, ale też i w momentach potrzebujących pełnego porzucenia wszelkich hamulców. Przez to – i wiele więcej zaniedbań – zyskujemy bezpłciowe sceny, stanowiące jedynie marną imitację tego, co możemy przeżyć, grając na konsoli.

Zobacz również: Najgorsze filmowe sequele

Przyznać jedno trzeba – źle w 100% nie jest. Najlepsza scena Belli Ramsey w roli Ellie to chyba konfrontacja z Norą. Pomińmy jednak fakt, jak mało logiki użyto, aby do niej doprowadzić. Sama scena wygląda cudownie i w końcu stwarza ten ciężki klimat, który powinien być wskazany dla 90% całego serialu. Jest odpowiednio brutalna, odpowiednio piękna, odpowiednio zagrana. I takie sceny, wyjęte niemal prosto z gry, mają tutaj pełną rację bytu. W odcinku finałowym dostajemy zaś scenę, w której Ellie jednym strzałem zabija aż trzy osoby. Zdobywa tym samym hat-tricka w najbardziej bezczelny i pozbawiony sensu sposób, na jaki tylko moli wpaść scenarzyści. Ten właśnie moment zmieniono względem pierwowzoru – i cóż, już zaobserwować możemy pewien spadek w jakości.

Mamy również masę scen, których na spokojnie nie powinno być w serialu, bo zwyczajnie nic do niego nie wnoszą. Koszmarnie wprowadzone zbliżenie między dziewczynami, drugie pojawienie się Isaaca czy konfrontacja Ellie z bliznami. Jest wiele przykładów scen wywołujących w głowie jedynie mętlik i poczucie zagubienia, a finalnie właśnie zniechęcenia. choćby jeżeli scena bądź sekwencja wyjdzie pięknie, to będąc schowaną między resztą bezsensownie napisanych i zrealizowanych scen, po prostu zaniknie. Zwyczajnie utopi się w morzu pełnym błędów, a my finalnie nie zobaczymy, na co ją stać. A uwierzcie mi, serial realizuje solidne i dobre sceny. Robi to niestety tylko po to, aby zaraz potem potknąć się o własne nogi.

kadr z serialu The Last of Us

Jest też druga kwestia, sprowadzająca scenariusz na praktycznie samo dno. Serialowi nie pomaga fakt, iż jest on jedynie 16+. To trzeba powiedzieć głośno. Przez to, iż nie możemy pozwolić sobie na pełną brutalność, zanika cały ciężki klimat, jaki powinien iść za tą produkcją. Widz powinien czuć, iż to, co się dzieje na ekranie, to nie żadne żarty. Z zamian za to serial poświęca czas na ekspozycyjne dialogi, nastoletnie dramy i koszmarne rozwiązania scenariuszowe. Jest tak, ponieważ nie mamy jak pozwolić sobie na pełen koszmar – ciężki, przygniatający emocjonalnie. I oczywiście nie chodzi mi o to, aby wyglądał tak cały serial, ale o to, by jak trzeba zrobić coś konkretnie, to żeby po prostu robiono to konkretnie.

Najlepszym przykładem będzie scena śmierci Joela. Została zrealizowana z głową, to prawda, ale jestem zdania, iż można było nadać tej scenie jeszcze mocniejszego charakteru. Twórcy, pokazując nam o wiele więcej brutalnych ujęć, uczyniliby z tej sceny coś o wiele cięższego i bardziej wyniszczającego. Ale fakt – sezon drugi grzeszy o wiele większą brutalnością od pierwszego. Mimo to, dostajemy jej trochę za mało. To oraz brak wyrazistego przedstawienia Ellie przez scenariusz sprawia, iż serial traci klimat, który mógłby nadać mu wyjątkową tożsamość.

Zobacz również: Joe Goldberg – analiza postaci z serialu You

kadr z serialu The Last of Us

I jeżeli ktoś pomyśli sobie, iż nie może być tak, jak mówię, iż zmyślam i na pewno nie jest tak źle – to chwila, moment. Bo przychodzi odcinek szósty, który udowadnia nam, jak bardzo ten serial potrzebuje Joela. Wraca on w retrospekcjach, które w uproszczeniu streszczają nam relację Ellie i Joela na przestrzeni tych pięciu lat między sezonami. Relacja tej dwójki odżywa na nowo – a to, za co pokochano pierwszy sezon i grę, powraca. Odcinek niewątpliwie cudowny, gdzie w końcu widać, iż nie tylko ładne kadry to zaleta. Obserwujemy mistrzowsko napisany proces podupadania więzi naszej dwójki głównych bohaterów. Proces ten oparty jest o kłamstwo, do jakiego Joel dopuścił się na końcu pierwszego sezonu. I tak z roku na rok coraz więcej wychodzi na wierzch, aż dochodzimy do momentu z pierwszych odcinków sezonu drugiego. Mistrzowskie zagranie, cudowny odcinek, a podczas niego – wspaniała scena Joela, który tym samym żegna się z serialem.

No i przychodzi czas na finał sezonu drugiego The Last of Us. A jest on niczym więcej jak zlepkiem wszystkich tych problemów, jakie opisywałem powyżej. Bezsensowne i bezpłciowe sceny, brak starań o zaangażowanie widzów oraz finalnie najgorszy cliffhanger, jaki w tym roku widziałem. I tu przywołam właśnie postać Jessego, ponieważ w jego postawie do Ellie znajdziemy coś, co nieironicznie przypomina samego widza i to, co chciałby on naszej głównej bohaterce przekazać. Jesse mówi do niej to samo, co widz chciałby jej właśnie powiedzieć – iż to, co robi, robi tylko dla siebie i iż nie stara się o bezpieczeństwo reszty. Ale oprócz tego Jesse to przyzwoicie napisana postać, która, pojawiając się zarówno w finale, jak i wcześniej, zaskarbia sobie naszą sympatię o wiele sprawniej niż Ellie. Pod koniec powraca i Abby, która w dosłownie moment pokazuje, iż będzie najmocniejszym punktem trzeciego sezonu.

Zobacz również: Thunderbolts* – recenzja filmu. Mamy Nowych Avengers!

Z bólem serca stwierdzam, iż między sezonem pierwszym i drugim zaszedł koszmarny spadek jakości. Widać i czuć brak dwóch odcinków, uszy aż bolą od niektórych kwestii, a oczy pieką, kiedy dochodzi do scen po prostu niepotrzebnych. Fani gier pogrzebali ten sezon żywcem. Moim zdaniem słusznie, gdyż jest to po prostu przyspieszona i gorzej zrobiona wersja pierwowzoru. Po odcinku drugim sezon ten stanie się po prostu nudny i pozbawiony tego, o co należało zadbać w pierwszej kolejności. Dla osób po prostu siedzących w gatunku będzie to jedynie kolejny średni zbiór odcinków. A dla osób nowych – całkiem spory zawód po sezonie pierwszym. Daję 5/10 – przede wszystkim za aspekty techniczne: muzykę, charakteryzację i CGI, ale też i za fakt, iż sezon ten ma parę dobrych odcinków i scen. Jednak mimo wszystko, drugi sezon The Last of Us to spore rozczarowanie.


fot. gł.: kadr z serialu The Last of Us

Idź do oryginalnego materiału