„Chyba myślę o miłości częściej, niż ktokolwiek naprawdę powinien. Nieustannie zadziwia mnie jej niezwykła moc – zdolność do zmieniania i definiowania naszego życia. Szekspir powiedział kiedyś, iż miłość jest ślepa. I to akurat wiem, iż jest prawdą. U niektórych, z zupełnie niewytłumaczalnych powodów, miłość gaśnie; u innych po prostu się gubi. Ale, oczywiście, miłość można też odnaleźć, choćby jeżeli tylko na jedną noc. A potem pozostało inny rodzaj miłości: ten najokrutniejszy. Taki, który niemal zabija swoje ofiary. Nazywa się to miłość nieodwzajemniona – moja specjalizacja” – mówi Iris, bohaterka filmu The Holiday w reżyserii Nancy Meyers.
Wśród świątecznych produkcji nietrudno odnaleźć obrazy, które niczym ciepły promień zimowego słońca otulają widza aurą pozytywności, prowadząc ku nieuchronnemu happy endowi i pozostawiając w sercu przyjemne, choć ulotne rozświetlenie. Zdarza się jednak, iż ich przesłodzona fabuła, pozbawiona poważniejszych romantycznych dylematów, oraz bohaterowie, naszkicowani jedynie kilkoma grubymi kreskami, sprawiają, iż trudno wytrwać do końca seansu w nastroju pełnym nadziei, a czasem choćby trudno dotrwać do połowy.
Szczególnym przykładem takich utworów są W śnieżną noc, Uziemieni na gwiazdkę czy Zimowa dziewczyna. To dzieła, które może i nie stanowią największego filmowego przewinienia, ale jednocześnie uparcie powielają znane schematy, nie poruszając głębszych emocji, a ich bohaterowie rozpływają się w pamięci tuż po napisach końcowych. Są to filmy stworzone z myślą o tym, by towarzyszyć nam w tle codziennych zajęć. Na tyle lekkie, by nie wymagały uwagi i na tyle przewidywalne, by zastanawiać się jedynie, kiedy dokładnie pojawi się nieunikniony finał pełen ciepła. Nie należą do produkcji, które pragnie się analizować; raczej unoszą się gdzieś na obrzeżach filmowych doznań, delikatnie i efemerycznie niczym zimowy podmuch wiatru.
Czasami jednak w świecie kinematografii pojawiają się produkcje, które jak delikatne płatki śniegu zatrzymują się na naszych powiekach i pozostają tam na długo, zachęcając do kolejnych powrotów. Weźmy choćby Kevina samego w domu. Któż nie śledził z zapartym tchem pełnej humoru walki chłopca z nieporadnymi włamywaczami? Innym przykładem jest komedia To właśnie miłość – film, który w niezwykle czuły sposób otulił serca widzów i od lat nie traci swego czaru.
Miłość z pełnym ekwipunkiem
Są również takie obrazy, które choć opowiadają historie osadzone w świątecznym czasie, potrafią poruszać niezależnie od pory roku. Do tej kategorii należy The Holiday, czyli film, który mimo przerysowanej fabuły i zanurzenia w romantycznym tonie, oferuje widzowi coś więcej niż tylko przyjemny seans. To opowieść o miłości, jakiej każdy z nas pragnąłby doświadczyć. O problemach, których wolelibyśmy unikać. A przede wszystkim o życiu – nieprzewidywalnym, pełnym tęsknot i nadziei, które w mniejszym lub większym stopniu odbija nasze własne codzienne zmagania. To właśnie w takich filmach odnajdujemy echo siebie samych, niosących ciepło, do którego chce się wracać niczym do ulubionej zimowej herbaty.
Film snuje opowieść o dwóch kobietach, Amandzie i Iris, które, choć tak od siebie różne, łączy jedno – obie od dawna nie zaznały prawdziwej miłości. Amanda, zapracowana montażystka zwiastunów filmowych w rozświetlonym neonami Los Angeles, żyje w rytmie pędu i perfekcji. Jej oczy od lat nie uroniły choćby jednej łzy, jakby świat uczuć przysypał się w niej cienką warstwą kurzu. Gdy odkrywa zdradę swojego partnera, jej pozornie idealnie poukładane życie pęka niczym szkło wystawione na zbyt wielkie napięcie.
Iris zaś mieszka w małej, zasypanej śniegiem wiosce Surrey, niedaleko Londynu. Pracuje w redakcji, gdzie każdy kąt zna jej ciche westchnienia i niewypowiedziane tęsknoty. Zdradzona przez partnera, który jednocześnie jest jej współpracownikiem, a mimo tego wciąż darzy go uczuciem. On z kolei, jakby igrając z jej nadzieją, okazuje pozorne zainteresowanie, nie pozwalając jej uwolnić się z tej emocjonalnej pułapki. Niespodziewanie wychodzi na jaw, iż cały zespół wiedział o ich relacji. Gdy mężczyzna ogłasza zaręczyny z kobietą, z którą zdradził Iris, to właśnie ona zostaje poproszona o napisanie pierwszego artykułu o ich miłosnej historii. Publicznie upokorzona, psychicznie zdruzgotana, popada w rozpacz tak głęboką, iż na chwilę traci wolę życia. Balansując na granicy cienia i światła, Iris wyskakuje na ekranie laptopa powiadomienie. Amanda odpowiada na jej propozycję świątecznej wymiany domów. System jest prosty: ona jedzie do domu nieznajomej, a nieznajoma zamieszkuje w jej świecie. I tak dwie kobiety, zmęczone własną codziennością, wyruszają w podróż na krańce swoich rzeczywistości. W podróż, która miała być jedynie ucieczką na czas świąt, a staje się początkiem głębszej przemiany – jakby los postanowił podsunąć im nowy rozdział, zapisany gdzieś między zimowym powietrzem a cichą nadzieją, iż miłość może powrócić w najmniej oczekiwanym momencie.
fot. „The Holiday” / materiały dystrybucyjne United InternationalFilm w filmie
W The Holiday odnajdujemy subtelnie utkany wątek metakinematograficzny – delikatną pajęczynę odniesień do samego procesu tworzenia filmu. W centrum historii stoi szóstka bohaterów, z których każdy, niczym trybik w wielkiej machinie przemysłu rozrywkowego, pełni swoją unikalną rolę.
Iris, ze swoją wrażliwością zaklętą w słowach, pisze artykuły; Amanda, zanurzona w świecie montażu, kreuje zwiastuny stanowiące pierwszą obietnicę nadchodzącej opowieści; Graham, brat Iris, to literacki krytyk, człowiek, który słowa odmienia przez emocje. Miles komponuje filmową muzykę, potrafiąc przekształcić uczucia w dźwięk, a jego dziewczyna Maggie stawia pierwsze kroki na aktorskiej ścieżce. Wreszcie Arthur, nowy przyjaciel Iris, światowej sławy scenarzysta, człowiek, który wie, iż każda historia zaczyna się od serca i od pierwszego zdania, które ma moc zmieniać losy bohaterów.
Wspólnie tworzą miniaturowy wszechświat kina. Od fundamentu, jakim jest scenariusz – często czerpiący z literackich inspiracji – przez komponowanie ścieżki dźwiękowej, wybory aktorskie i pierwsze sygnały życia filmu pojawiające się w zwiastunie, aż po jego ostateczną ocenę, spisaną przez krytyka. To tak, jakby w The Holiday twórcy utworzyli delikatne lustro odbijające sam proces powstawania filmu. Od narodzin w słowie, przez emocje przełożone na obraz i muzykę, aż po spojrzenie widza, który ocenia finalny efekt.
Ponadto w filmie pojawia się subtelna sieć intertekstualnych mrugnięć w stronę przemysłu filmowego. W scenie w wypożyczalni DVD Miles zaczyna podśpiewywać melodię z Absolwenta, trzymając w ręku pudełko z tym właśnie filmem, a w kolejnym ujęciu kamera odsłania uśmiechającego się pod nosem Dustina Hoffmana, tytułowego bohatera owego dzieła. W domu Amandy uwagę przykuwa plakat Mojego wujaszka Jacques’a Tatiego, francuskiego klejnotu Nowej Fali, który wisi na ścianie niczym dyskretne wyznanie filmowej miłości. choćby scena, w której Iris buszuje po kolekcji Amandy i zatrzymuje wzrok na półce z płytami DVD, prowadzi ją do krótkiego dialogu z samą sobą — a wszystko to za sprawą jednego tytułu. Wśród filmów Amandy znajduje się bowiem Enigma, w którym Kate Winslet, odtwórczyni roli Iris, rzeczywiście wystąpiła. Dzięki temu The Holiday zyskuje dodatkowy wymiar: staje się nie tylko opowieścią o miłości, ale również hołdem dla magii kina.
Redefiniowanie emploi
Ciekawym zjawiskiem w The Holiday jest dobór aktorów do swoich bohaterów. Można pomyśleć, iż twórcy świadomie postawili na energie, które widz już zna i kocha, przełamując je tam, gdzie historia tego wymaga. Jack Black jako Miles kontynuuje swoją dobrze wypracowaną kreację: pozostaje sympatycznym żartownisiem, ucieleśnieniem ciepła i humoru. Jego postać staje się komediowym kręgosłupem filmu, ale jednocześnie tchnięto w niego szczerość i niewymuszoną dobroć, dzięki którym Miles jest czymś więcej niż tylko źródłem żartów.
Podobnie Kate Winslet, której Iris emanuje łagodnością, empatią i delikatnością. Winslet, znana z wywiadów jako osoba pełna naturalnej dobroci, wnosi w rolę tę samą wrażliwość, którą publiczność intuicyjnie z nią kojarzy. Z niezwykłą czułością portretuje emocjonalne rozedrganie bohaterki, tak jakby naprawdę rozumiała każdą jej niepewność, każdy skurcz serca i każdy zryw nadziei. Choć Iris nie dorównuje intensywnością postaciom z Zakochanego bez pamięci, Niebiańskich istot czy Świętego dymu, rola ta idealnie wpisuje się w część repertuaru aktorki, który celebruje zwyczajność i ludzkie ciepło.
Największym zaskoczeniem jest jednak Amanda w interpretacji Cameron Diaz, całkowicie odmienna od jej dotychczasowego ekranowego wizerunku. Aktorka, która uwodziła energią i seksapilem w Masce, Aniołkach Charliego czy Siostrach, tutaj wciela się w kobietę, która sama o sobie mówi, iż „nie jest dobra w sprawach łóżkowych”. Amanda nie jest boginią flirtu, a jest perfekcjonistką, która zamiast namiętności wybiera pracę, a zamiast płaczu dostaje skurczu przełyku. Diaz z niezwykłą precyzją buduje portret bohaterki silnej, decyzyjnej, a mimo to naznaczonej traumą z dzieciństwa. Rozstanie rodziców zostawiło w niej ranę, która odebrała jej wzór miłości. Zwłaszcza, iż jako dziecku powtarzano jej, iż mama, tata i ona są jak Trzej Muszkieterowie. Gdy jeden z nich odszedł, tytuł rozpadł się na kawałki, pozostawiając Amandę bez kompasu w sferze relacji romantycznych. I właśnie wtedy pojawia się ktoś, kto tę skazę zaczyna delikatnie wygładzać. Kto sprawia, iż Amanda, niczym muszkieter pozbawiony drużyny, odnajduje w końcu bratnią duszę, gotową stanąć u jej boku. Diaz nie tylko tworzy wdzięczną, poruszającą postać, ale także pokazuje, iż choćby ci, którzy przestali wierzyć w miłość, mogą pewnego dnia znowu chwycić za szpadę nadziei i powiedzieć: „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”.
Bratnią duszą Amandy okazuje się Graham, w którego z niezwykłą subtelnością wciela się Jude Law. Aktor ten, podobnie jak Cameron Diaz, zwykle kojarzony jest z magnetycznym spojrzeniem i aurą nieodpartego uroku. W Wilde. Historia pisarza emanował erotycznym napięciem podczas scen z tytułowym bohaterem. W A.I. Sztucznej inteligencji stał się perfekcyjnie zaprogramowanym żigolakiem, maszyną stworzoną do dawania rozkoszy. W Alfie zaś wcielił się w hedonistę, dla którego seks z nowo poznaną kobietą był niemal codziennym rytuałem, celem samym w sobie.
W The Holiday początkowo wygląda na to, iż Graham wpisze się w ten znany schemat. Już pierwszej nocy po spotkaniu z Amandą ląduje z nią w łóżku, a tajemnicze telefony od Olivii i Sophie tylko podsycają wrażenie, iż mamy do czynienia z niepoprawnym kobieciarzem. Jednak film gwałtownie odsłania prawdziwą tożsamość bohatera. Graham to kochający ojciec dwóch dziewczynek, mężczyzna, który po śmierci żony zrobił wszystko, by stworzyć im ciepły, czuły dom. To ojciec, który potrafi szyć, uczy się gotować i z zaangażowaniem pomaga córkom w szkolnych projektach. Mężczyzna, dla którego siła nie polega na dominacji, ale na gotowości do czułości. Graham jawi się więc jako zupełnie inna odsłona Jude’a Law. Jest to postać niosąca kruchość, dobro i gotowość do łez. Sam przecież mówi z rozbrajającą szczerością: „Cóż, ja płaczę cały czas. Dobra książka, niezły film, kartka świąteczna i zalewam się łzami”. W tym jednym wyznaniu mieści się cała jego istota: mężczyzny, który nie boi się wrażliwości. I być może właśnie dlatego to on potrafi rozbroić serce Amandy – nie seksapilem, ale delikatnością.
fot. „The Holiday” / materiały dystrybucyjne United InternationalZ sercem na dłoni
Mimo swojej naiwności, The Holiday pozostaje dziełem, na które patrzy się z przymrużeniem oka, szczególnie jeżeli chodzi o powtarzalność scenariuszowych schematów. Film ten broni się dzięki aktorom, którzy lśnią na ekranie, oraz dzięki dialogom, zaskakująco celnym, nierzadko mądrym, wzruszającym lub zwyczajnie zabawnym. Raz rozładowują one napięcie lekkim uśmiechem, kiedy indziej trafiają w widza z siłą śnieżnej lawiny, zmuszając do zatrzymania się na chwilę i spojrzenia w głąb siebie. To właśnie Arthur tłumaczy Iris zasady rządzące światem filmu i światem rzeczywistym. „Iris, w filmach mamy główne bohaterki i mamy najlepsze przyjaciółki. Ty, to widać od razu, jesteś główną bohaterką, ale z jakiegoś powodu zachowujesz się jak najlepsza przyjaciółka”. Tak proste zdanie, a wywołuje w widzu dreszcz rozpoznania. Bo nagle człowiek zaczyna się zastanawiać, jak często sam spycha siebie na pozorny drugi plan, zapominając, iż to przecież on jest protagonistą własnej historii.
Podobnie szczera i przenikliwa jest wypowiedź Iris skierowana do Milesa, gdy próbuje wyjaśnić mu, dlaczego zakochuje się w niewłaściwej osobie: „Bo masz nadzieję, iż się mylisz. I za każdym razem, gdy ona zrobi coś, co pokazuje, iż nie jest dla ciebie dobra, ty to ignorujesz. A za każdym razem, gdy jednak się sprawdza i cię zaskakuje, znów cię do siebie przekonuje i przegrywasz z samym sobą tę wewnętrzną walkę o to, iż ona nie jest dla ciebie”. W filmie takich momentów jest znacznie więcej – trafnych obserwacji o nieporozumieniach w związkach, o pragnieniu bycia zauważonym, o potrzebie usłyszenia słów, które mogą w nas coś uzdrowić. Wszystkie te dialogi niosą szczerość i pewien rodzaj ciepłego optymizmu, jakby twórcy chcieli, by widz nie tylko obejrzał tę historię, ale również poczuł się po niej lepiej. By choć przez chwilę uwierzył, iż może pokonać własne słabości, a jego życie, tak jak film, może w końcu zakończyć się happy endem, jeżeli tylko odważy się spojrzeć na siebie jak na prawdziwego bohatera.
korekta: Anna Czerwińska















