Legenda gotyckiej sceny muzycznej z Crawley powraca po 16 latach z nowym albumem studyjnym. Songs of a Lost World uderza słuchacza nie tylko powiewem nostalgii, ale i dojrzałością 14. krążka.
I lose all my life like this
Reflecting time and memories
And all for fear of what I’ll find
If I just stop and empty out my mind
Of all the ghosts and all the dreams
All I hold to in belief
That all I ever am
Is somehow never quite all I am now
– fragment All I Ever Am The Cure
Rok 2024 na pewno zapisze się w świecie muzyki jako czas wielkich niespodziewanych powrotów. Zaskoczyli nas Linkin Park, Marilyn Manson, ale i The Cure. Co ciekawe, ostatni z wymienionych zapowiedział najnowszy album Songs of a Lost World niecały miesiąc po polskiej premierze remaku Kruka z Billem Skärsgardem, który stety albo niestety stał się filmową klapą roku. Fani na pewno pamiętają utwór Burn, który został wykorzystany w filmie z Brandonem Lee z 1994.
Lecz błędem byłoby myśleć, iż kariera The Cure rozpoczęła się w latach 90. Zespół powstał w 1976 pod nazwą Malice, a pierwsze próby odbywały się w przykościelnej salce! Później zmieniono nazwę na Easy Cure. Zanim powstał pierwszy album, Three Imaginary Boys, grupa grała głównie covery m.in. Davida Bowiego czy The Beatles. Zasłynęli ze smutnego, melancholijnego brzmienia. Spośród najbardziej charakterystycznych zespołów postpunkowych i nowofalowych, takich jak: Bauhaus, Siouxsie and The Banshees, czy Sisters of Mercy, to oni wywarli największy wpływ na rodzącą się subkulturę gotycką, przechodząc z czasem do mainstreamu sic muzyki alternatywnej.
O tym, iż muzyka The Cure jest żywa wśród młodszego pokolenia, świadczą nie tylko internetowe statystyki jak np. wyświetlenia na Youtubie. Osobiście, podczas jednej z krakowskich Desintegration Nights, spotkałam się z liczną grupką 16-letnich baby bats, którzy tańczyli z plakatem Roberta Smitha, czekając tylko, aż stare piosenki The Cure wybrzmią z głośników. No, ale czas wreszcie zakończyć dygresje i przejść do meritum, czyli jak zespół radzi sobie w latach 20. XX wieku? i jak na tym bogatym, muzycznym tle wypada Songs of A Lost World?
Na 14. album składa się 8 utworów, które razem dają nam prawie 50 minut. Co ciekawe, ostatnia płyta, który liczyła mniej niż 10 utwór, została wydana w 1982 (było to Pornography). Moje pierwsze wrażenie po Songs of a Lost World to spójność i melancholia. Muzycznie przypomina mi Seventeen Seconds (1980) i Faith (1981), chociaż jest mniej mroczny. Określiłabym go bardziej jako klimat zakurzonych zdjęć lub rozmyślanie nad tym, co się wydarzyło, będąc w barze przepełnionym zapachem dymu i wysokoprocentowego alkoholu. To refleksje dojrzałego człowieka nad przemijaniem i wszystkimi momentami, gdy można było postąpić inaczej.
Płytę rozpoczyna Alone z nastrojowym, ale trochę zbyt długim instrumentalnym intro. Wokal zaczyna się dopiero przy 3:20. Oczywiście można wspomnieć, iż kilka lat temu na porządku dziennym był dłuższy wstęp, jednak rzadko trwał trzy minuty i więcej. Piosenka rozwija się bardzo powoli, ale jest przyjemna dla ucha. Następny utwór – And Nothing Is Forever – trwa 6:53 i również przez ponad połowę czasu słuchamy ścieżki instrumentalnej, która zdaje się jeszcze bardziej melancholijna w odbiorze niż Alone. Warto w końcu wspomnieć o wokalu Roberta Smitha, który brzmi, jakby nie postarzał się ani o dzień. To trochę taki wyciskacz łez, ale nie w złym znaczeniu, nie ma tutaj za grosz kiczu. Za to uderza szczerość dojrzałej muzyki i równie dojrzałego zespołu.
Piosenka A Fragile Thing rozpoczyna się o wiele szybciej niż jej poprzedniczki. Muzycznie wydaje się bardzo zbliżona do A Nothing Is Forever. Są tak do siebie na tyle podobne, iż mogłabym się pomylić i stwierdzić, iż to jeden długi utwór. W pierwszej trójce zdecydowanie najlepiej wypada Alone. Czas przejść do bardziej kontrowersyjnych utworów, jak Warsong i Drone: Nondrone, którym część recenzentów zarzuca zbytnią skoczność i hałaśliwość, co ma burzyć spójność płyty. Według mnie Warsong nie jest zbyt dynamiczna, wpasowuje się w melancholijny, dramatyczny klimat całej płyty.
Warto wspomnieć, iż odbiega od reszty przez swoją długość, jest najkrótsza i trwa jedyne 4:18 minuty. Tego samego nie mogę powiedzieć o Drone: Nondrone, która wydaje się bardzo lekka i niepoważna. Słuchając jej, ma się wrażenie, iż jej celem jest zapchanie miejsca na płycie. Nie uważam, iż to zła piosenka, riff gitarowy jest bardzo ciekawy, sądzę jednak, iż zyskałaby więcej w innym otoczeniu albo jako samodzielny singiel.
Po niespodziewanym przeskoku wracamy do melancholijnego, delikatniejszego brzmienia z I Can Never Say Goodbye. Dla mnie jest to bardzo listopadowa piosenka. Zdecydowanie jest w niej ból i tęsknota, które promieniują na słuchacza swoją mocą. Po niej następuje All I Ever Am, który stał się moim ulubionym kawałkiem. Ma w sobie coś energicznego trochę jak wcześniejszy Drone: Nondrone, ale nie jest funkowy. Jest o wiele bardziej elegancki i pozbawiony zabawnych gier słownych. Powiedziałabym nawet, iż podsumowuje całą tematykę poruszaną przez zespół na płycie Songs of A Lost World. Piosenką zamykającą jest Endsong. Część instrumentalna jest bardzo długa i trwa aż 7 minut. Plusem znowu są gitarowe riffy. Wokal niestety jest tylko dodatkiem.
Podsumowując, oceniam powrót The Cure na bardzo dobry, chociaż płyta Songs of Last World nie jest niczym rewolucyjnym, ale z drugiej strony, czy zespół z tak długim stażem musi coś komuś udowadniać? Jest to brzmienie, które przypomina ich wcześniejsze wydawnictwa, ale według mnie sam album jest trochę zbyt wtórny w stosunku do Faith, czy Disintegration. Największym minusem jest piosenka Drone: Nondrone, która burzy spójną kompozycję krążka. Pomimo tematyki przemijania The Cure wydaje się nie starzeć i pokazuje, iż ciągle jest w stanie wypuszczać nowe, przyjemne dla ucha kompozycje.
Fot. główna: mat. prasowe The Cure