Terror w czarnych rękawiczkach. Ulubione giallo [ZESTAWIENIE]

filmawka.pl 2 tygodni temu

O specyficznym włoskim kryminale będącym u szczytu popularności napisano wiele, a wciąż nie zapowiada się, żeby to było wszystko. Teatralność, pozornie nieprzystająca do filmowego medium, barokowość formy przy jednoczesnej brutalności i odrealnieniu sprawia, iż giallo jest idealnym wyborem na seans, gdy jesień przechodzi ze swojej rozbuchanej kolorami fazy w okres bardziej ponury. Poniżej zapraszamy na wybór ulubionych włoskich kryminałów dokonany przez Redakcję Filmawki.


Ptak o kryształowym upierzeniu, reż. Dario Argento, 1970

fot. „Ptak o kryształowym upierzeniu”/materiały prasowe Titanus Constantin Film

Jest to pierwszy film Dario Argento. To zaledwie jego debiut i od razu można mówić o jednym z najlepszych filmów giallo. Jego akcja dzieje się w Rzymie. Bohaterem jest młody amerykański pisarz Sam, grany przez Tony’ego Musante, który oczywiście staje się świadkiem morderstwa. To wydarzenie powoduje, iż nie może on wraz ze swoją partnerką Julią, graną przez Suzy Kendall, wrócić do USA. Sam zaczyna coraz intensywniej angażować się w śledztwo, co naraża zarówno mężczyznę, jak i jego dziewczynę.

Od swojego pierwszego filmu Argento postanowił portretować mordercę w sposób doskonale znany fanom włoskich kryminałów – pojawiają się czarne rękawiczki mające ukryć ewentualne detale, dzięki którym morderca zostałby rozpoznany. Nie zabraknie również czarnego kapelusza i długiego płaszcza. Generalnie postać mordercy jest tak przemyślana, żeby była tajemnicza i pogłębiona. Do końca filmu musi on pozostać figurą, emanacją złowieszczej siły, dlatego również jego głos jest zniekształcony, nienaturalny.

Cała produkcja czerpie garściami z filmografii Hitchcocka, ale nie jest to jedyna inspiracja. Jeszcze bardziej, zwłaszcza pod względem tempa narracji i przywiązania do detali sięga do francuskiego filmu Widmo (Les Diaboliques, 1955) w reżyserii Clouzota. Argento, podobnie jak francuski reżyser, tka swoją intrygę i suspens na barkach rozbudowanych charakterologicznie postaci. Z biegiem filmu coraz głębiej zanurza je w otchłań, posługując się powolnym, ale niezwykle precyzyjnym tempem narracji. Reżyser nie śpieszy się w tym filmie. Cierpliwie buduje wszystkie motywy, ustawia pionki na planszy, ale przy tym doskonale wie, kiedy uderzyć.

Zaskakująca w tym filmie może wydawać się subtelność, z jaką Argento portretuje przemoc. Będzie to jeszcze bardziej widoczne, jeżeli porównamy ten film z jego późniejszymi dziełami. Ptak o kryształowym upierzeniu ma dużo więcej wspólnego z klasycznym ciężkim kryminałem czy thrillerem (stąd nawiązania do filmu Clouzota) niżeli z krwawym, brutalnym horrorem. Tutaj dużo większy nacisk nałożony jest na rozbudowanie intrygi i samego mordercy, którego motywacje poznajemy dzięki backstory. Klimat wylewa się wręcz z ekranu. Dbałość o szczegóły i odpowiednie przygotowanie punktów zwrotnych dla śledztwa już nigdy nie zostało aż tak dobrze przeprowadzone jak tutaj.

Maciek Kulbat


Głęboka czerwień, reż. Dario Argento, 1975

fot. „Głęboka czerwień”/materiały prasowe Forum Kina Europejskiego ORLEN Cinergia

Wybór Głębokiej czerwieni jest oczywiście wyborem banalnym – to pierwszy tytuł, jaki pojawia się w wyszukiwarce po wpisaniu w nią „giallo”. Bo i jeden ze sztandarowych filmów Argento zawiera elementy dystynktywne dla gatunku: sunące w kadrze dłonie obleczone w czarne rękawiczki, błyskające ostrza noży, plakatowa krew spływająca jak lawa, sikająca jak ze szlaucha, rosząca chodnik niczym deszcz; zamaskowany morderca, bardziej symbol czegoś nagłego, brutalnego i nieuniknionego niż prawdziwy człowiek. Jednocześnie trudno znaleźć inny film, w którym te wszystkie z gruntu teatralne i kiczowate komponenty lśnią takim pięknem i plastyczną siłą przyciągania. Zagadka kryminalna, którą próbuje z szoku i niezdrowej obsesji wyjaśnić główny bohater Marc, choć zagmatwana, nie jest łamigłówką, z której rozwiązania czerpie się przede wszystkim przyjemność intelektualną. Każde morderstwo jest bardziej konwulsją fabuły niż punktem zwrotnym. Narracja rozwija się według prawideł koszmaru, działa przede wszystkim na emocje, nie na intelekt. Rozwiązanie jest olśnieniem, jakiego doznajemy w męczącym śnie i które pozwala się nam z niego wyzwolić. Jak mogłabym się oprzeć filmowi, który tak wspaniale aranżuje zły sen na jawie? Być może pewne banalne wybory są nieuniknione; nie ma co oszukiwać siebie i innych i zaprzeczać niezaprzeczalnemu urokowi oczywistości.

Irena Kołtun


Nie torturuj kaczuszki, reż. Lucio Fulci, 1972

fot. „Nie torturuj kaczuszki”/materiały prasowe Medusa Produzione

W niewielkim miasteczku Accendura dochodzi do serii morderstw małych chłopców. Lokalna ludność wraz z reporterem próbują rozwiązać, kto za tym stoi.

Lucio Fulci postanowił w tym filmie umieścić sporą ilość niepokojących, ekscentrycznych postaci po to, żebyśmy w zależności od momentu przenosili swoje podejrzenia na kolejną z nich. Jest to interesujący zabieg, który o dziwo nie niszczy spójności intrygi, co często ma miejsce. Sam scenariusz zawiera kilka naiwnych rozwiązań fabularnych i czasem może wydawać się na siłę przesadzony, ale nie to jest główną cechą tego filmu.

Najmocniejszym elementem jest samo miasteczko, które staje się oddzielnym bohaterem tej produkcji. Jest ono skonstruowane tak, jakby stało na pograniczu mistycznego, niepokojącego świata oraz naszej realnej rzeczywistości. Dlatego możemy tam uświadczyć wiedźmy praktykujące magię, przesadzone oniryczne wstawki lub całe sekwencje, które tylko budują atmosferę sennego koszmaru. To wszystko powoduje, iż Accendura staje się dziwacznym bytem. To miasto oddycha, żyje, ale z drugiej strony przez cały czas pozostaje niezwykle malowniczym miejscem. Jest jedyne w swoim rodzaju. Mamy wrażenie, jakby było całkowicie odizolowane od świata zewnętrznego. Odkrywanie tajemnic, sekretów i wierzeń, jakie w nim występują, jest najciekawszym elementem tego filmu.

Warto dodać, iż skoro reżyserował to Fulci, to gore musi się pojawić, ale o dziwo nie jest ono nad wyraz wykorzystywane. Wiele scen śmierci czy morderstw jest kręcona w kluczu realistycznym, co tylko wzmacnia uczucie niepokoju i może odstraszyć.

Maciek Kulbat


Krwawa sukienka, Peter Strickland, 2018

fot. „Krwawa sukienka”/materiały prasowe A24

Peter Strickland nosi swoje inspiracje na rękawie – jego strasznie-stylowa Krwawa sukienka nie ukrywa, iż jest giallo. Czerwień występuje tu w największym natężeniu, zarówno jako kolor paznokci, ubrań, jak i krwi – nie tylko cieknącej z ran, ale też menstruacyjnej. Przez mocne, ciepłe kolory i ziarno w kadrach, horror zdaje się momentami również pochodzić z czasów, gdy giallo odnosiło największe sukcesy. Nie tylko poprzez estetykę zdjęć, ale też wysmakowaną scenografię i wybory modowe jego bohaterów. Strickland poświęca im bardzo dużo miejsca, w imię zasady, iż jak cię widzą, tak cię piszą. Miękkie swetry, niezręczne uniformy robocze, wreszcie – tytułowa krwistoczerwona sukienka – to małe kostiumowe dzieła sztuki. Najciekawsze w Krwawej sukience jest to, iż miejscami można zagubić się w tym stylu i zapomnieć, iż ogląda się horror. Strickland zaznacza wszystko grubą krechą – szczególnie interesują go idiolekty środowiskowe, którymi posługują się w jego filmie wykonawcy różnych zawodów. Słuchając poetyckich peanów na cześć konsumpcjonizmu, wychodzących z ust pracownic sklepu z sukienkami, czy naznaczonego wyższością small-talku korporacyjnych mikromenadżerów, można pomyśleć, iż morderstwa tytułowej sukienki wcale nie są najbardziej bolesnymi momentami filmu. Dorzucając do tego fakt, iż Stricklandowi udaje się w naprawdę przekonujący sposób oddać samotność i romantyczne poszukiwania samotnych ludzi w średnim wieku, wychodzi, iż Krwawa sukienka to być może jedno z najoryginalniejszych i najbardziej napakowanych treścią filmów giallo.

Wiktor Małolepszy


Opera, reż. Dario Argento, 1987

fot. „Opera”/materiały prasowe IntraMovies

Betty (Cristina Marsillach) jest młodą śpiewaczką operową, która dzięki wypadkowi innej solistki dostaje niepowtarzalną szansę zagrania Lady Makbet. Jest ona przed tym ostrzegana, ponieważ nad tą rolą ciąży fatum, w co oczywiście bohaterka nie wierzy. Jak nietrudno się domyślić, bardzo gwałtownie okazuje się, iż klątwa to de facto psychopatyczny morderca.

Jest to jeden z późniejszych filmów giallo w reżyserii Argento i chyba jego ostatni tak dobrze zrobiony. Głównym tematem jest tutaj wojeryzm, czyli fascynacja podglądactwem. Możemy to zaobserwować już od pierwszej sceny, kiedy to widzimy wszystko z perspektywy kruka, a następnie z perspektywy diwy, która już niedługo ulegnie wypadkowi. Fascynujące jest tutaj, jak Argento żongluje sposobem widzenia.

Najpierw obserwujemy wszystko przez oko kruka, to co się w nim odbija (to jest również jedyny moment, kiedy możemy zobaczyć sylwetkę Betty). Następnie kamera skupia się na samym ptaku, tym gdzie się znajduje, a potem wraca do obserwacji oka. Wszystko to trwa do momentu, kiedy solistka nie wytrzymuje i rzuca butem w kruka, co powoduje zmianę perspektywy na to, co widzi śpiewaczka operowa. Wtedy praktycznie wszystko, co widzimy do momentu wypadku, jest z jej punktu widzenia. Obserwujemy wszystkie oczy, które nas śledzą, ludzi, którzy nas przytłaczają, osaczają. Kulminacją takiego zachowania jest oczywiście wypadek, który w kontekście tego, co przed chwilą przytoczyłem jest niezwykle wymowny. To raptem pierwsze trzy minuty filmu, a już możemy zauważyć, jak przemyślaną koncepcję miał Argento na tę produkcję.

Początek filmu może wydawać się zaskakująco stonowany, ale zapewniam, iż im dalej, tym bardziej reżyser się rozkręca. Jest to późniejszy film giallo, co za tym idzie widać tutaj różnice w podejściu do brutalności, ekspresyjności scen morderstw i nie tylko. Film silnie operuje na zbliżeniach, co więcej, robi to cierpliwie, żeby postawić nas, widzów, w bardzo niekomfortowym położeniu.

Maciek Kulbat


Korekta: Michalina Nowak

Idź do oryginalnego materiału