Dzisiaj znowu o ósmej. Jak co dzień. Zgasłam światło w kuchni i usiadłam przy oknie. Ten wieczorny rytuał to moja jedyna deska ratunku, nitka, za którą kurczowo się trzymałam, by nie rozpaść się na kawałki. Dzień kończył się w tej właśnie chwili – mogłam wreszcie tylko siedzieć. Nie mówić. Nie tłumaczyć. Po prostu być.
W oknie naprzeciwko, na siódmym piętrze starego bloku przy ulicy Lipowej, zapalała się przyciemniona, żółta lampka. Nie od razu – migotała niepewnie, jakby ktoś się wahał: czy włączyć? Nie przeszkodzę? Nie będzie zbyt jasno w tej ciemności? Znałam już to mruganie na pamięć. Stało się znakiem: zaraz coś się wydarzy. Nic głośnego. Nic dla wszystkich. Tylko dla tych, którzy potrafią czekać.
W oknie pojawiała się kobieta. Drobna, w chuście, którą raz zdejmowała, raz poprawiała. Czasem z kubkiem, czasem z książką. A czasem z wyrazem takiego zmęczenia, jakby dzień trwał nie dwadzieścia cztery godziny, ale całą wieczność. Siadała przy oknie, nie patrząc wprost na mnie, ale jakby w to samo miejsce – w wieczór, w odbicie, w ciszę. W myślach nazywałam ją po prostu: kobieta w oknie. Bez imienia. Bez słów. Tylko światło i cień.
Nie znałyśmy się. Nie wiedziałam, jak ma na imię, nigdy nie słyszałam jej głosu. Ale każde jej pojawienie się było jak wyznanie: ty żyjesz, ja też tu jestem. Wieczór za wieczorem odkładałam wszystko na ósmą. Później liczyło się tylko okno. Reszta traciła sens. Tylko ta krótka chwila sprawiała, iż czułam, iż jeszcze istnieję. Żyłam dopiero od ósmej. Dokładnie tyle, ile trwał jej zarys w świetle tej lampy.
Dwa lata temu straciłam męża. Szybko, brutalnie, bez litości. Nie zdążyłam choćby się przestraszyć. Diagnoza, chemia, tlen, cisza. Śmierć przyszła bez dramatu – po prostu zgasiła życie, jak gasi się światło w klatce schodowej. Zostałam sama. Nie wdowa – tylko cień. Na początku piłam. Nie po to, by zapomnieć, ale bo nie wiedziałam, czym wypełnić pustkę. Potem po prostu milczałam. Nie z żalu, ale dlatego, iż wewnątrz było… nic.
Liczyłam krople z kapiącego kranu. Skrzypiącą windę. Sygnały w słuchawce. Pracowałam zdalnie – mechanicznie, bez duszy. Znajomi zniknęli. Część sama, część odepchnęłam. Życie zamieniło się w głuchą próżnię. Aż tej wiosny pojawiła się ona.
Najpierw zauważyłam tylko cień. Zarys. Potem – twarz. Spokojne spojrzenie, bez ciekawości, bez wtargnięcia. Po prostu – wzrok. Neutralny. Ciepły. Nie wymagający niczego.
Pewnego dnia się spóźniłam. Wróciłam z apteki później niż zwykle. Światło w jej oknie już się paliło. Siedziała tam. Bez książki, bez kubka. Tylko oczy – i ta lekka, napięta nieruchomość. Jakby czekała. Albo wspominała. Podeszłam do okna. Niepewnie, z zatrzymanym oddechem. Uniosłam dłoń. Delikatnie, ledwo zauważalnie. Bez oczekiwań. Nie zareagowała. Ale też nie odwróciła się. Pozostała. To wystarczyło, by coś we mnie zadrżało.
Następnego wieczoru jej nie było. Lampa – świeciła. Ale tam – pusto. Tylko kot. Siedział zgarbiony, z ogonem owiniętym wokół łap. Patrzył prosto w dół. Prosto na mnie. Jakby wiedział. Jakby mówił: czekaj.
Nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Serce łomotało. Dziwnie. Szybko. Nie ze strachu – z czegoś prawie zapomnianego. Niepokoju. Troski. Wyszłam choćby na ulicę, obeszłam blok, stanęłam pod tamtym podwórkiem, spojrzałam w górę – to samo okno. Ta sama cisza. Nie odważyłam się zadzwonić. Nie śmiałam. To była nasza cicha umowa – być blisko, nie przekraczając granic.
Po dwóch dniach wróciła. Powoli, jakby poruszała się przez watę. Na ręce – opatrunek. Ruchy ostrożne. Ale wzrok – ten sam. Tylko głębszy. Pewniejszy. Znowu uniosłam rękę. Trochę niepewnie. A ona… również podniosła dłoń. Delikatnie. Zmęczoną dłonią. Jak znak: jestem. Widzę cię.
A rano znalazłam pod drzwiami kartkę. Bez koperty. Złożoną na pół, z niewielkimi zagięciami na brzegach. Jakby ktoś długo trzymał ją w dłoni, zanim odważył się zostawić. Pismo było kobiece, zaokrąglone:
*„Dziękuję, iż patrzysz. Ja też patrzę. To bardzo ważne.”*
Czytałam te słowa raz za razem. Jak zaklęcie. Jak dowód, iż to nie było bez znaczenia. Że milczenie może mówić. Że można być zobaczoną, choćby jeżeli nikt nie wymówi twojego imienia. choćby jeżeli nie wiesz, kim jesteś bez niej.
Znowu usiadłam przy oknie. Światło się zapaliło. Kobieta pojawiła się. I już nie było samotności, nie było obcości. Była ona. Byłam ja. Dwa zarysy w oknach. Dwa życia, które nie rozbrzmiewają już w pustce.
Czasem, by przetrwać, nie potrzeba głośnych słów. Nie trzeba obietnic. Wystarczy, iż ktoś, choćby po drugiej stronie ulicy, cię zauważy. Że ktoś widzi. Że możesz powiedzieć, choćby bez dźwięku: jestem tutaj. I dostać w odpowiedzi – może nie głos, ale światło.
Światło, które co wieczór zapala się w oknie naprzeciwko.