Nie ma drugiej takiej jak ona. Taylor Swift ma na swoim koncie największą trasę koncertową na świecie, a wieczory z The Eras Tour opisywane były jako prawdziwe artystyczne doświadczenie. Topowa gwiazda na swoim najnowszym albumie definiuje pojęcie współczesnej showgirl. Okazuje się jednak, iż jej wizja w małym stopniu pokrywa się z oczekiwaniami widowni.
Choć od koncertów Taylor Swift w Polsce minął już ponad rok, atmosfera sierpniowych występów przez cały czas unosi się w powietrzu. Rozpoczęta w 2023 roku trasa The Eras Tour rozbiła bank, generując przychód przekraczający 2 miliardy dolarów. Swift stała się już tak znaczącą figurą popkultury, iż trudno rozmawiać o współczesnym przemyśle muzycznym, nie odnosząc się przy tym do jej osoby. Fenomen gwiazdy fascynuje i rodzi wiele pytań. W odpowiedzi na nie piosenkarka zabiera nas za kulisy swojego świata, zamknięte tym razem w zaledwie 12 piosenkach. Jednak obraz tego świata wypadł… dość rozczarowująco.

Światła, cekiny, kolorowe pióra – elementy te stały się atrybutami ostatniej trasy Taylor Swift. Trzeba przyznać, iż pomimo przepychu całego przedsięwzięcia wokalistka dzielnie nosiła na swoich barkach brzemię artysty-wykonawcy. Tym bardziej informacja o tym, iż pomiędzy intensywnymi, bo 3,5-godzinnymi koncertami została nagrana kolejna płyta wokalistki, wznieciła płomień ekscytacji. Jak wygląda życie w trasie od zaplecza? Jakie emocje niesie za sobą występowanie przed dziesiątkami tysięcy ludzi? Zdawało się, iż o tym wszystkim opowie The Life of a Showgirl. Taylor rzeczywiście dzieli się na najnowszym albumie swoim życiem, jednak nie tą częścią, którą tak bardzo chcieliśmy poznać.
Promocja płyty zdawała się jasno zarysowywać estetykę 12. krążka artystki. Choć pierwsza okładka zbierała skrajne opinie i ciężko było z niej wyczytać coś konkretnego, kolejne warianty płyty wyglądały naprawdę świetnie. Zdjęcia pojawiające się co jakiś czas w Internecie ociekały wręcz burleską i Złotą Erą Hollywood. Okazało się to jednak dla artystki zgubne – zwyczajnie wykreowała sobie wizerunek, któremu nie sprostała. Nie pomogło również kinowe wydarzenie, którego ogłoszenie dolało oliwy do ognia, a finalnie kilka dodało.
Zaczęło się jednak obiecująco. The Fate of Ophelia zdradza, co tak naprawdę znajduje się na okładce albumu. Chwytliwy refren mocno wbija się w pamięć, a intrygująca progresja akordów sprawia, iż utwór się nie nudzi. Równie dobrze wypada Elizabeth Taylor, nazwany od imienia jednej z największych gwiazd Hollywood. Cała piosenka brzmi bogato, a wybijające się w nim pianino dodaje filmowej dramaturgii. Od tego miejsca jakość utworów zaskakująco spada – nie tylko pod względem produkcji, ale również tekstów.

Na trzecim miejscu znalazło się Opalite. Piosenka mówi o budowaniu własnego szczęścia, ale jej radosny charakter jest zwyczajnie tani. Wybrzmiewające w refrenie oh oh oh przywodzi mi na myśl hity disco polo. Nie twierdzę, iż nie można się dobrze bawić do muzyki naszego rodzimego gatunku. Od największej artystki pop oczekuję jednak czegoś więcej niż przebojów na wesele. Największym zawodem okazały się jednak dwie kolejne piosenki. Father Figure miało potencjał na zostanie nowym hymnem siły i niezależności. Ekscytację potęgował również fakt, iż wśród twórców utworu znalazł się George Michael. Zamiast mocy w głosie artystki słychać jednak zmęczenie. Na Eldest Daughter także spoczywały duże oczekiwania fanów, jednak już od pierwszych wersów zostały one zmiażdżone. A jest to dopiero początek dziwnych wyborów tekściarskich na tym albumie.
Ruin The Friendship cofa nas z jakiegoś powodu do czasów liceum. Tym utworem Swift chciała przekazać, iż warto podejmować ryzyko. Czasami jednak dobrze jest zachować pewne rzeczy dla siebie – jedną z nich powinna być ta piosenka. Nie trzeba być ekspertem językoznawstwa, żeby wyłapać źle kładzione na wyrazach akcenty, a jest to co najmniej drażniące dla ucha. Chyba nie było to zamiarem autorki, ale Actually Romantic również brzmi jak przemyślenia nastolatki. Fani niebezpodstawnie wyczuli w tym utworze atak w stronę Charli XCX. o ile rzeczywiście jest to diss track, to wyszedł słabo. Jak śpiewała Charli: to tylko samoobrona, dopóki nie zaczynasz budować broni.
Wi$h Li$t również nie ma sobą praktycznie nic do zaoferowania. Brzmieniowo wypada kiepsko, tekstowo jeszcze gorzej. Tworzenie lekkiego i wesołego albumu nie powinno być wytłumaczeniem dla płytkiego pisarstwa. Na tle dość jednakowych poprzedników ciekawie wypada natomiast Wood. Nie jest to jednak komplement. Piosenka jest po prostu śmieszna. O seksie też trzeba umieć pisać, co dobrze pokazała chociażby Lola Young na swoim najnowszym albumie. Wood być może miało być zabawne, jednak wyszło raczej dziecinnie.
Złą passę przerywa dopiero CANCELLED!, które wreszcie przyniosło interesujące brzmienie. jeżeli ktoś oczekiwał po współpracy z Maxem Martinem powrotu klimatu Reputation, to może poczuć się lekko usatysfakcjonowany. Ponownie odpychający może okazać się tutaj tekst, jednak ja na tym etapie przestałam już chyba całkowicie zwracać na niego uwagę. Lepszy nastrój gwałtownie psuje Honey – myślę, iż nie ma co się nad nim rozwodzić. Na sam koniec Swift zostawiła The Life of a Showgirl (feat. Sabrina Carpenter). Jest to całkiem udany numer. W tym przypadku oznacza to niestety jedynie tyle, co ładna kokardka na zapakowanym od niechcenia prezencie. Piosenka tak naprawdę podsumowuje coś, czego na dobrą sprawę od albumu nie dostaliśmy. Przyjemnym akcentem jest bezpośrednie nawiązanie do trasy w postaci wstawek z koncertu w outrze utworu.
The Life of a Showgirl powinno być przykładem tego, dlaczego nie powinno się nagrywać albumu między koncertami. Najnowsza płyta Taylor Swift jest zwyczajnie nudna. Kilka udanych piosenek niestety nie wystarczy, aby mówić o udanej produkcji. Zdecydowanie brakuje jej głębi, bez której utwory brzmią na napisane w pośpiechu i po taniości. Wyjątkowo zasmuca poziom tekstów zaprezentowanych przez Swift. Rezygnując z emocjonalnego ładunku, jaki niosą za sobą smutne utwory, trzeba dostarczyć słuchaczom wrażeń w inny sposób. Tym razem melodie nie nadrabiają, co gorsza, większość z nich brzmi dokładnie jak fragmenty piosenek innych znanych artystów. Moją ostatnią nadzieją był niedzielny seans The Official Release Party of a Showgirl, jednak filmowy pokaz nie zdołał wybronić albumu (kinowe głośniki co najwyżej uwydatniły mankamenty produkcji). Taylor Swift ewidentnie buja teraz w obłokach, a jej praca niestety na tym cierpi.