Nie przepadam za chorobowymi wyciskaczami łez. Nigdy specjalnie na mnie nie działały, do tego były do siebie łudząco podobne. Sztuka pięknego życia przyciągnęła mnie do kina obsadą, nie fabułą. Ale zdradziły mnie własne emocje, bo jednak trochę było płakane… Nie dajcie się jednak zwieść. Sztuka pięknego życia nie jest typowym ckliwym dziełem.
Sztuka pięknego życia to historia związku, która rozgrywa się na przestrzeni kilku lat. Meet cute Almut i Tobiasa następuje, kiedy kobieta potrąca go samochodem. Choć początek znajomości nie sprzyja romantyzmowi, para zakochuje się w sobie i wspólnie przeżywa kolejne ważne wydarzenia życiowe.
Co ciekawe, narracja filmu jest nielinearna. Zamiast typowej chronologii związku, poruszamy się po nim swobodnie. Almut i Tobias najpierw pojawiają się na ekranie jako świeży zakochani, za moment jako doświadczeni rodzice, chwilę później poznają się po raz pierwszy. Na pierwszy rzut oka takie zagranie może wydawać się nie co chaotyczne, ale w praktyce jest to strzał w dziesiątkę. Format jest niezwykle angażujący dla widza, który musi sobie samodzielnie poukładać, co i jak. Jednocześnie w ogóle nie rujnuje ciekawości ani napięcia.
W centrum filmu wcale nie znajduje się choroba – mimo, iż wiemy o niej od początku. Nie przewija się jako tragedia, raczej jako element życia, który musi się wpasować w jego tor. Dzięki zaburzonej chronologii najpierw dowiadujemy się o nawrocie choroby, a dopiero później obserwujemy diagnozę, którą para otrzymuje już podczas trwania związku. Nieuchronnie czekamy na intensywny wyrzut emocji, który – przynajmniej mi – kojarzy się z tego typu historiami. I choć ostatecznie się on pojawia, również nie jest spowodowany wyłącznie chorobą.
Trudna tematyka została więc przedstawiona z dużym wyczuciem. Widz nie jest przybity ani przesadnie smutny, choćby czasem lekko uśmiechnie się na jakiś humorystyczny absurd dnia codziennego. Emocjonalna droga bohaterów też wypada świetnie – związek Almut i Tobiasa jest pełen czułości, wsparcia, humoru. Nieźle też radzą sobie jako para wobec wspólnych decyzji. Śledzenie tej miłości ma w sobie coś wciągającego, mimo iż momentami wręcz można poczuć się jak intruz w intymnej relacji.
Almut oraz Tobias – no właśnie. Połączone aktorskie zasoby Florence Pugh i Andrew Garfielda mają moc supernowej. Zaskakujące, iż dopiero teraz pojawiają się razem w jednym filmie, ale mam nadzieję, iż Sztuka pięknego życia to nie ich ostatni wspólny projekt. Sportretowanie związku jest tak wciągające, tak kojące do oglądania, iż nie sposób oderwać oczy od ekranu. Podskórne napięcie w rozmowach o swoich potrzebach wobec choroby czy czysta, dziecięca euforia – pełne spektrum emocji ukazane jest perfekcyjnie.
Nie powiem, iż to najlepszy czy najbardziej wzruszający film, jaki widziałam. Sztuka pięknego życia wpisuje się raczej w czułe historie, które mimo trudności napełniają nas ciepłem. Nie ma tutaj ani dobrego, ani złego zakończenia – jest tylko opowieść, jak wykorzystujemy wspólny czas, idąc przez życie. I raz jeszcze – brzmi to nieco ckliwie, ale na ekranie naprawdę się broni.
Fot. główna: Kadr z filmu.