Niemal codziennie wpadamy z jednego smutku w drugi, przypominamy sobie, co robili nasi zmarli, nim odeszli, w jakich okolicznościach się poznaliśmy (jeśli znaliśmy się osobiście), dlaczego byli dla nas ważni. Po jakimś czasie łzy wysychają, smutek łagodnieje, idziemy dalej, przez chwilę jeszcze pamiętamy, iż życie jest kruche, trwanie nie wieczne i niczego nie należy odkładać na później, choćby cytujemy księdza Twardowskiego z jego słynnym „spieszmy się kochać”, a potem zapominamy o wszystkich mądrych radach, iż trzeba szanować każdy dzień i przeżywać go „na pełnym pędzie”, by niczego nie żałować, kiedy nadejdzie moment ostatni… I tak aż do kolejnego pożegnania, które znowu nas zaskakuje – pożegnania z kimś bardziej lub mniej znanym, z kimś ważnym dla świata lub tylko dla nas. Niedokończone rozmowy, spotkania, do których nie doszło, bo czasu w wszystko za mało, bo obowiązki, bo praca, bo zmęczenie… Jak pomieścić wszystko w jednym dniu, kiedy doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny? Jak zadecydować, co jest konieczne, co niezbędne, a co może poczekać przez chwilę? A co to jest chwila? Jak ją zmierzyć? „Chwilo trwaj!” – wołał Faust, ale o co innego mu chodziło, o inne zatrzymanie, z innego powodu. Chociaż… życie jest przecież egoistyczne, więc pobudki, dla jakich chcemy zatrzymać czas, mają znaczenie drugorzędne. I tak myślimy o swoim dobrostanie, hygge, czy jak jeszcze inaczej to nazwiemy. Zawsze to przecież połączenie z naszym „ja” – od tego „ja” rozchodzą się wektory we wszystkie strony świata, pod wszystkie adresy, które są dla nas ważne, albo były…
Tych, których wymieniłam, ceniłam szczególnie: Sebastião Salgada nie tylko z powodu wyjątkowych zdjęć, ale i humanistycznej wrażliwości – bardzo podziwiałam go za powody, dla których wycofał się z fotografowania tego, co go wywindowało na samą górę w sztuce, by skupić się na świecie przyrody nie tylko w sposób artystyczny, ale i czysto ludzki – zostawił po sobie tysiące zdjęć i tysiące drzew w Brazylii; Janusz Wiśniewski był wyzwaniem – artystycznym i intelektualnym, lubiłam patrzeć, jak jego myśl obleka się w kształt sceniczny; Tadeusz Rolke – nie da się mówić o polskiej fotografii dokumentalnej, reportażowej bez wymieniania jego nazwiska; Joanna Kołaczkowska – we współczesnym kabarecie była najjaśniejszą gwiazdą, wyróżniającą się inteligencją, uważnością, poczuciem humoru, umiejętnością dostrzegania absurdu w naszym codziennym życiu, empatią, autentycznym talentem; Garry Karr – rewelacyjny kontrabasista i wielka osobowość, występował w Poznaniu z Orkiestrą „Amadeus” Agnieszki Duczmal, wprawiając wszystkich w nieopisany zachwyt; Rafał Zapała – nasza znajomość zaczęła się od wywiadu dla magazynu „BR”, rozmawialiśmy wtedy o improwizacji, był niezwykle kreatywnym „poszukiwaczem dźwięków”, muzykiem eksperymentującym, ale i po prostu świetnym człowiekiem o wielkiej ciekawości świata i ogromnej wiedzy, dobroci, nieprawdopodobnie zdolnym; Urszula Kozioł – nie ma współczesnej polskiej poezji bez jej wierszy, skromnych w formie, głębokich w treści, należała do największych artystek słowa, choć nie do końca doceniano ją za życia; Ozzy Osbourne – któż nie uważał jego muzyki za ważną, Black Sabbath odcisnęło swe piętno na całym moim pokoleniu, Ozzy szokował i inspirował, był wielowymiarowym geniuszem; Chuck Mangione – jego trąbki nie zapomni się nigdy, muzyka do filmu „Dzieci Sancheza” zostanie z nami na zawsze jako jedna z najpiękniejszych kompozycji jazzowych; Grzegorz Marszałek… mistrz kreski, rysownik, ilustrator, jeden z najważniejszych przedstawicieli Polskiej Szkoły Plakatu… Grzegorz to przyjaciel – znaliśmy się zawodowo i prywatnie.
Na jednej ze ścian mojego domu wisi kot. Grafika. Duża. Kot śpi wygodnie ułożony, bezpieczny. Grzegorz kochał koty i często je portretował. Głośno zachwyciłam się tym, który jest dziś u mnie, na jakiejś wystawie pełnej marszałkowych rysunków i szkiców. Powiedziałam wtedy, iż mogłabym patrzeć na niego bez końca. Po kilku tygodniach trafił do mnie zwinięty w rulon. Tak po prostu. Bo taki był Grzegorz: niebezpiecznie było mu powiedzieć, iż coś się podoba – prędzej czy później było się tym obdarowanym, lubił sprawiać radość… Parę lat później dostałam plakat, jaki zrobił z okazji nadania Uniwersytetowi Artystycznemu w Poznaniu imienia Magdaleny Abakanowicz. Z tą uczelnią związany był przez całe zawodowe życie, najpierw tu studiował, a potem uczył – prowadził I Pracownię Plakatu, wykształcił wielu świetnych artystów, innych rozkochał w plakacie, jaki coraz rzadziej towarzyszy wydarzeniom kulturalnym, bo dziś najczęściej wspiera się je zdjęciami. Grzegorz pamiętał, iż w 2002 roku, kiedy Abakanowicz odbierała tytuł doktora honoris causa UAP, robiłam film o niej i jej monumentalnej rzeźbie na Cytadeli („Nierozpoznani”); wiedział, jak ważne było dla mnie spotkanie z nią i ile mi dało… Kilka plakatów dostał też mój mąż, ma choćby swój portret, narysowany przy okazji którejś koleżeńskiej biesiady; parę razy w roku obaj spotkali się w większym, męskim gronie z okazji urodzin, początku lub końca roku akademickiego, a raz w tygodniu, przez wiele lat, razem jeszcze z Henrykiem Regimowiczem, też profesorem z UAP, chodzili do chińskiej restauracji na obiady – mieli dwie godziny przerwy między zajęciami, więc tam właśnie siadali, by coś zjeść i pogadać. Grzegorz i Henryk znali się z czasów Liceum Plastycznego we Wrocławiu, potem pojechali do Poznania i tu już zostali. Grzegorz, góral spod Żywca, jak czasami o sobie mówił, i Henryk, repatriant z Wołynia, którego rodzina osiadła na Dolnym Śląsku… Pierwszy wybrał grafikę, drugi architekturę wnętrz. Obaj świetnie rysowali. Trzymali się do końca razem. Henryk odszedł półtora roku temu, Grzegorz teraz… Obu znałam ponad trzydzieści lat.



Grzegorz… miłośnik kotów i kombinezonów. Wspominał, iż koty towarzyszyły mu od dzieciństwa, zawsze ich było dużo w domu, ale rysować je zaczął dopiero w „dorosłym życiu”: „Wiele lat temu – opowiadał – pojechaliśmy rodzinnie latem na południe Francji, zamieszkaliśmy w małym miasteczku i tam zaczął do nas przychodzić kot sąsiadów – żeby się najeść, żeby się wyspać, choć najpierw pewnie z ciekawości. No i kiedy tak leżał, to ja go szybciutko narysowałem. Tak to się zaczęło. Potem rysowałem choćby takie wymyślone koty, na komputerze – na przykład »Kota rysowanego myszką«. Ładnie się to składało, prawda?”. A kombinezony? To upodobanie po ojcu, który przed wojną był mechanikiem samolotowym na poznańskiej Ławicy, po wojnie dekarzem i blacharzem wspinającym się na dachy kościołów, ale słabość do dawnego stroju roboczego zachował. Grzegorz ją podzielał i też nosił kombinezony. Różne – zielone, szare. W szarych – bywało – w Castoramie brano go za sprzedawcę śrubek. Śmiał się z tego. Równie chętnie zakładał ogrodniczki. Może z powodu wielu kieszeni, w których mieściły się ołówki?
Ołówki były nieodłączne. Nawet, kiedy jechał na urlop. „Zawsze brałem ze sobą pudełko ze sprzętem – wspominał – żeby rysować ołówkiem czy piórkiem. I zawsze starałem się tam, gdzie byliśmy, narysować choćby błyskawiczny szkic. Dla mnie to było cenniejsze niż zdjęcie, bo tu były emocje – pamiętałem sytuację, w jakiej obrazek powstawał, więc i bardziej przeżywałem to później, kiedy go oglądałem już w domu. Tak, to było cenniejsze niż fotki, chociaż je też robiłem”.
Trudno w to uwierzyć, ale po szkole podstawowej chciał iść do technikum samochodowego. Fascynowały go pojazdy, jako dziecko jeździł motorem ojca. W Pietrolesie, gdzie mieszkał od pierwszego roku życia, można było zobaczyć piękne fordy z Ameryki… Na szczęście, w miejscowej szkole uczyła jego kuzynka i widziała, z jaką pasją oddawał się rysowaniu, więc podpowiedziała mu liceum plastyczne – iż powinien tam właśnie zdawać. Papiery złożył do obu szkół. Pociąg do sztuki okazał się silniejszy niż do silników, ostatecznie wybrał więc Wrocław. A Poznań? Być może, gdyby nie wycieczka „Szlakiem Piastowskim” z obiadem w „Bazarze”, którą zorganizował wychowawca klasy z liceum, Grzegorz wcale by tu się nie pojawił. Mówił, iż właśnie wtedy zachwycił się miastem: jego atmosferą, plakatami na ulicach, kolorowymi neonami i… kawą podawaną w filiżankach, ze śmietanką w dzbanuszkach – nie tak, jak gdzie indziej. Nie bez znaczenia było również, iż w Poznaniu studiował, starszy o dwa lata, przyjaciel, Henryk Regimowicz, mocno zachwalający życie tu i tutejszą Państwową Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych.
Dostał się za pierwszym razem, chociaż… z odwołania. Podobnie jak Barbara, z którą przyjechał na egzaminy – byli wtedy parą, a niedługo zostali małżeństwem. Kiedy zaczął studia, stanowisko rektorskie objął profesor Stanisław Teisseyre, który zaprosił do współpracy wielu wybitnych artystów z innych ośrodków w Polsce, między innymi Waldemara Świerzego, już wówczas wybitnego twórcę plakatów. Grzegorz znał je – zwłaszcza te filmowe; jeden z nich jeszcze w liceum zrobił na nim ogromne wrażenie, jak przyznawał – »Czerwona oberża« z wystraszonym Fernandelem. To był ten punkt na mapie życia, który określił przyszłość. Wiele lat później, w prezencie jubileuszowym, swojemu mentorowi podarował plakat nawiązujący do tego przełomowego: zamiast Fernandela z brystolu spoglądał Waldemar Świerzy; dziś to jedna z bardziej znanych prac Marszałka.
Piękne są wszystkie. Charakterystyczne, rozpoznawalne od razu. Zawsze z jakimś rysem malarskim. Ale – być może – najważniejsza jest mądrość w nich zawarta, bo plakat to synteza, skrót myślowy, próba ujęcia ogromu treści w jednym rysunku, jednej postaci, kilku kreskach. I w tym kolorze, absolutnie nieprzypadkowym. Grzegorz zostawił po sobie ich setki. Dwa lata temu UAP wydało monumentalną książkę o nim i jego twórczości. Kompletną. Czy ktoś wtedy przypuszczał, iż ostatecznie podsumuje jego życie?
W pamięci zostają jeszcze dziesiątki anegdot opowiadanych przez Grzegorza, obrazki, dowcipy wysłane SMS-em w środku nocy, uśmiech, który powraca, kiedy się go wspomina… A u mnie ten kot z Francji, zawieszony w jakiejś niedookreśloności, białej przestrzeni, czysty zachwyt autora nad zwierzęciem, bez kontekstu, bez dodatkowych dywagacji. Kontekst każdy może sobie stworzyć własny. Własną opowieść o tym, co było. I nie – nie jest prawdą, iż nie ma ludzi nie do zastąpienia! Niektórzy są niepowtarzalni, jedyni, a po nich zostaje wyrwa. W lipcu tych wyrw się namnożyło – pustka bardzo boli. Tym bardziej, im za życia bliżej się było. I nie chodzi o ilość spotkań, ale intensywność, wspólnotę myśli, podobieństwo odczuwania i czytania świata, wspólny śmiech i zadumę.


