Wyznał, iż od wielu lat, myśląc o kolejnych przedstawieniach, sięga do snów, które jakimś cudem zapamiętał, jednak od jakiegoś czasu, uznając je za ciekawy, pobudzający do specyficznego myślenia, materiał, nauczył się budzić, choćby w środku nocy, i je zapisywać – po to, by nie umknęło żadne słowo, żaden detal scenerii. Wiadomo: sen jest płochy, ulatuje szybko. Kartki odkładał do teczki. Zapisów zebrał ponad siedemdziesiąt. A któregoś dnia zaczął o tym rozmawiać z kolegami z Tria Targanescu: Arnoldem Dąbrowskim, Katarzyną Klebbą i Pawłem Paluchem i wspólnie doszli do wniosku, iż mógłby te sny opowiadać podczas ich koncertów. Tak zrodził się pomysł na „operę, w której śpiewak jednak nie śpiewa”. Kilka snów. I muzyka, która je dopełnia albo wprowadza… Muzyka niezwykle sensualna, a słowa wypowiadane niemal na jednym oddechu.
W kwietniu 2017 roku znalazłam się w Teatrze Nowym w Poznaniu na spotkaniu z Wojciechem Kuczokiem. Ciągle miałam w tyle głowy jego niebywałą książkę „Pręgi”, ale tym razem występował głównie jako dramatopisarz, autor „Ambony ludu” wyreżyserowanej przez Piotra Kruszczyńskiego. Ku mojemu zdziwieniu mówił nie tyle o powieściach czy swoich próbach scenicznych, ile o… snach: o tym, iż nauczył się budzić i zapisywać, co mu się przyśniło, bo to okazało się niezwykłym doświadczeniem i w jakimś sensie metodą twórczą; czasami po te opisy sięgał, pracując nad kolejnym tekstem.
Było to o tyle zaskakujące, iż nic wcześniej nie wiedząc o nocnych praktykach Kuczoka i Raczaka, sama też wiele lat temu zaczęłam zapisywać swoje sny. Obok łóżka, na stoliku, na wyciągnięcie ręki, przez cały czas leżą notes i długopis… Podobnie jak oni, choć niezależnie od nich, kiedyś uznałam, iż w snach ciekawie plączą się różne porządki, różne światy. Nie wiadomo, czy to podświadomość je tak układa, ostatnia myśl przed zaśnięciem reżyseruje nocne widowisko, czy jakaś „nadświadomość” coś chce w ten sposób powiedzieć, ale warto z tego korzystać, warto to przetwarzać, bo może tak powstaje sztuka? W tych właśnie nie do końca rozpoznanych pokładach jaźni? Może da asumpt do nowych przemyśleń? A może kiedyś powstanie z tego jakaś lynchowska historia? Kto wie?
Do tych zapisków zajrzałam kilka dni temu, po wieczorze w poznańskim Zamku upamiętniającym piątą rocznicę śmierci Lecha Raczaka, i okazało się, iż 7 marca pięć lat temu przyśnił mi się właśnie… Lech Raczak. Zanotowałam wtedy: „nie wiem, dlaczego, ale śnił mi się Lech z tym swoim łagodnym uśmiechem mędrca – człowieka, «który wie»”…
I taki był Lech też podczas zamkowego wieczoru 16 stycznia. Przyjaciele zrekonstruowali ostatni spektakl, jaki z nimi zrealizował – właśnie „Podróże przez sny. I powroty”, choć słowo „rekonstrukcja” nie za bardzo tu pasuje. Szczęśliwym trafem tę „operę bez śpiewaka” kiedyś zarejestrowano. Jedna z kamer z bliska przyglądała się narratorowi. Twarz z łagodnym spojrzeniem mędrca, „który wie”, choć przecież wtedy wiedzieć wszystkiego nie mógł. Podsumowującego nasz świat i swoje bycie na nim. Z dystansem, ironią, czasami sarkazmem. I miłością. Miłością do tej niedoskonałej rzeczywistości, jaką sobie stworzyliśmy, lub ktoś ją nam stworzył. W 2016 roku brzmieć to mogło jak proroctwo, w 2025 stało się filozoficzną konstatacją.
Profesor Maria Poprzęcka w niedawnym wywiadzie stwierdziła, że
„artyści są sygnalistami (…). Czują jakby więcej, widzą dalej, słyszą choćby szepty. (…) oni w pewien sposób przeczuwają, silniej niż inni, iż dzieje się coś złego, iż coś złego nam grozi” (Paweł Piotrowicz: „«Radykalne Oko» o sztuce, która przemienia i prowokuje”, Onet Kultura, 8.01.2025).
Lechu w Zamku, podczas styczniowego seansu, mówił do nas z wielkiego ekranu. Oplątywał swoim uśmiechem i dymem z papierosów. Jak kiedyś. Tylko ten powiększony portret znaczył już inaczej i co innego. Głos brzmiał donośniej, pełniej, każde słowo ważyło więcej. Jak testament. I mocniej brzmiała muzyka Targanescu. Dramatyczniej, liryczniej. A może nam się tak wydawało, bo okazja do tego wspominania taka, a nie inna? Nie wiem. W którymś momencie przypomniał, iż kiedyś wierzono, iż właśnie przez sen nawiązuje się łączność z Bogiem, iż Bóg tak nam coś komunikuje – jak w Jakubowej drabinie w Biblii… Przez kontekst czasu ta podróż przez sny stała się opowieścią o transcendencji, o sztuce i przeznaczeniu.
![](https://kulturaupodstaw.pl/wp-content/uploads/2022/03/Raczak-ciemny-400x600.jpg)
Lech Raczak, fot. archiwum redakcji
W 2016 roku Lech wyrażał przewrotnie euforia ze swojego wieku, swoistą ulgę, iż kończy – jak twierdził – pobyt na tym świecie, na którym trudno rozróżnić życie i konwencję teatralną. W 2016 roku! A co mówić o 2025? W międzyczasie wszystko się przecież wywróciło, wszystko zredefiniowało, każdy porządek uległ zaprzeczeniu, nasz świat – ten, w którym żyliśmy, który nas kształtował i który my kształtowaliśmy – odchodzi, prezydentura Trumpa wiele zmieni nie tylko w Ameryce, to oczywiste.To, co było przeczuciem, staje się faktem. Mędrców już się nie słucha, słucha się tych, którzy mówią to, co chcemy, by mówili – ma być łatwo, lekko i przyjemnie, bez namysłu, bez pytań zbyt trudnych, bez szukania przyczyn i skutków, bez zastanawiania się nad sensem i bezsensem tego, co wokół…
Na sali w Zamku zasiedli ludzie z pokolenia Lecha i nieco młodsi, tak jakoś chyba od pięćdziesiątki w górę. Z rzadka towarzyszyli im ich synowie, córki lub wnuki. Głowy przyprószone siwizną; pewnie łączył nas podobny smutek i podobna też refleksja, iż na te zmiany nic poradzić już nie możemy – możemy tylko za Szymborską powtarzać, iż „ludzie głupieją hurtowo, a mądrzeją detalicznie”, choć to ulgi nie przynosi, niestety.
Uświadomiłam sobie przy okazji, i nie po raz pierwszy, jak dużo miałam szczęścia, iż urodziłam się wtedy, kiedy się urodziłam. Tak, wiem: każde pokolenie ma swoich mistrzów, ale mnie się zdarzyło być obok, rozmawiać, uczyć się od tych (i u tych), o których czyta się w encyklopediach, którzy stawiali kamienie milowe w polskiej humanistyce i kulturze. To, kim jestem, jak myślę, w dużej mierze zawdzięczam właśnie im. Lech Raczak nauczył mnie na przykład, czym jest kontestacja w kulturze. Kiedy zaczynałam swoją przygodę z teatrem, trochę trudniej podróżowało się po świecie. Wszędzie było daleko, pociągi wlokły się nieskończenie. Teatr alternatywny znałam głównie z opisów, książek, opowieści znajomych. Studiowałam w Poznaniu, naturalnym więc punktem odniesienia stał się Teatr Ósmego Dnia, ten za czasów Raczaka. Kantor, Szajna, Grotowski byli na jednym biegunie nowego myślenia o teatrze i kulturze, na drugim ruch studencki, a tu – przynajmniej dla mnie – najważniejsze miejsce zajmowały Gardzienice, Ósemki, Akademia Ruchu. Potem doszły inne zespoły. Lech Raczak był kluczową postacią w tym moim teatralnym dojrzewaniu. A potem edukował mnie dalej – poprzez Maltę, jako jej dyrektor programowy, ściągając do Poznania chociażby Teatro Nucleo, La Furę dels Baus czy Générik Vapeur… Więc dziękuję losowi, iż skrzyżował kiedyś moje ścieżki ze ścieżkami tylu ludzi, iż mogłam wysłuchać bodaj ostatniego przed emigracją wykładu Stanisława Barańczaka, być na seminarium magisterskim u Jerzego Ziomka, porozmawiać o filozofii sztuki z Janem Berdyszakiem i postnowoczesności z Zygmuntem Baumanem, a z Magdaleną Abakanowicz o „Nierozpoznanych”. I dziękuję Katarzynie Klebbie, Arnoldowi Dąbrowskiemu, Pawłowi Paluchowi oraz Pawłowi Zablowi za ponowne spotkanie z Lechem. Dało mi więcej niż to w 2016 roku, co zrozumiałe. Może za rok spotkamy się znowu i znowu coś się samo dopowie inaczej, mimo iż tymi samymi słowami?
W nocy, kiedy skończyłam pisać pierwszą wersję tego felietonu, przyśnił mi się czarny, duży pies. Szedł w stronę tarasu mojego domu, nie było widać u niego żadnych oznak wrogości ani strachu. Otworzyłam drzwi, zastanawiałam się, jak się tu dostał. Moje psy stały obok i nie reagowały. A czarny pies na nas spojrzał i po chwili odszedł. Dzień dopiero wstawał. Nad ziemią unosiły się mgły… Nie wiem, co to znaczy, ale ten obrazek ciągle mam pod powiekami.