Sztuka i okolice: A imię jego…

kulturaupodstaw.pl 9 miesięcy temu
Zdjęcie: fot. M. Zakrzewski


To się stało 22 lutego 1992 roku. Na tydzień przed premierą „Króla Leara”, choć dla Tadeusza Łomnickiego właśnie wtedy odbywał się najważniejszy spektakl, bo na widowni zasiadła jego żona, Maria Bojarska, z którą tego Leara przegadywał przez całe lata, odkąd przetłumaczył go – specjalnie dla niego – Stanisław Barańczak, przy okazji czas marnotrawiąc na namawianiu reżyserów i dyrektorów różnych teatrów, by zechcieli tę sztukę wystawić z nim w roli głównej. Nie chciał nikt. Czy dlatego, iż chociaż z góry mogli przypuszczać, iż będzie to wybitne przedstawienie, zbyt obawiali się pracy z aktorem-tyranem? „Tyran” to synonim (albo eufemizm, jak twierdziła Bojarska) „trudnego charakteru” aktora, ale i jego nadludzkiej pracowitości, perfekcjonizmu, oddania scenie, zawodowo wysoko ustawionej poprzeczki. Ile lat zwodził go Andrzej Wajda, przyjaciel? Ile obietnic złożył inny kolega, Zbigniew Zapasiewicz? Stary Teatr, Teatr Powszechny, Dramatyczny, Współczesny, Studio, Teatr w Zakopanem… Dopiero Eugeniusz Korin, dawny jego uczeń i kolega ze studiów Bojarskiej, zdecydował się podjąć „ryzyko” współpracy z aktorem, który wiedział o tej roli i tym dramacie wszystko. Niby Korin był reżyserem, ale adekwatnie to, co robił, sprowadzało się do zapewnienia odpowiednich warunków dla realizacji wizji wielkiego Łoma; on sam budował swoją postać, on sam podpowiadał rozwiązania interpretacyjne partnerom, on sam wiedział najlepiej, w jakich warunkach scenicznych i w jakich kolorach rozgrywać każdą sekwencję. Nikt nie wdawał się w dyskusję. Wszyscy czuli, iż powstaje „rola życia” Łomnickiego – kreacja jedna z największych. I spektakl – być może – najpełniej opisujący nasze ówczesne życie. Wspomnienia Marii Bojarskiej to potwierdzają. Rola była dogłębnie przemyślana, w każdym szczególe – łącznie z tym, czy Lear powinien mieć brodę, czy nie; Łomnicki przy niej się upierał, bo o zaroście była mowa w tekście, ale w dniu tej nieoficjalnej premiery, w dniu swojej śmierci, podjął decyzję – zgodną z sugestią Marii – iż jednak jej się pozbędzie. Nie zdążył…

Teatr Nowy w Poznaniu

Dziesięć lat później, dokładnie 22 lutego 2002 roku, na chwilę przed odejściem z Poznania, Eugeniusz Korin (teatrem kierował do 2003), obdarował Teatr Nowy patronem: został nim właśnie Tadeusz Łomnicki. Dziesięć lat… Czy tyle trwało załatwianie formalności, tyle trzeba było czekać na zgodę Urzędu Marszałkowskiego, czy pomysł dopiero wtedy się narodził i był skorelowany z właśnie zakończonym generalnym remontem? Nie wiem.

Myślę jednak, iż emocje towarzyszące tamtej niedoszłej premierze były już mocno letnie, Leara każdy pamiętał inaczej, a do głosu zaczęły dochodzić różnego typu wątpliwości. Bo – owszem – najgenialniejszy polski aktor, aktor wszech czasów, jak po latach przyznano, ale przecież Poznań wtedy traktował jak… własne wygnanie. Tak to w książce wspominała żona. Po prostu wreszcie mógł (dopiero tu) zrealizować marzenie swojego życia: zagrać Leara. Zastanawiano się więc coraz głośniej, jakie były prawdziwe powody wyboru takiego patrona. Czy nie lepsza by była tablica upamiętniająca śmierć? Czy śmierć to wystarczająca „zasługa”, by połączyć na zawsze nazwisko aktora z teatrem? Jakie miało płynąć z tego przesłanie? No, ale stało się: uroczystość się odbyła, a potem – wciąż i wciąż od nowa – trzeba było tłumaczyć w innych miastach, dlaczego tak się stało. I mało kto potrafił to zrozumieć. Bo miejsce śmierci jest na ogół dziełem przypadku…

Bardziej już zrozumiała była decyzja, która zapadła blisko 80 lat wcześniej, kiedy patronką teatru została Helena Modrzejewska, choć może sensowniej by było nadać jej imię Teatrowi Polskiemu, bo to tam występowała i tamtą scenę wspierała finansowo.

Dyskusje o Łomnickim jako patronie to już mój czas w Poznaniu – pamiętam je dość dobrze: te, które toczyły się medialnie, i te, które powracały w prywatnych rozmowach. Nie za bardzo trafiały do przekonania tłumaczenia Korina; on uważał, iż wybitność Łoma była wystarczającym argumentem „za”. I jego śmierć jak Moliera, na scenie. Ale to był – przypominali inni – aktor krakowski (tam zaczynał i tam, przez jakiś czas, miał nadzieję wrócić), a przede wszystkim warszawski, Poznań zdarzył się jak przystanek w drodze. Owszem, panowie rozmawiali o kolejnym Szekspirze, owszem, Łomnicki od czasu „Ja, Feuerbach” był bez teatralnego przydziału (nazajutrz po premierze, po jej niebywałym sukcesie, dostał wypowiedzenie z Teatru Dramatycznego od Zbigniewa Zapasiewicza i odtąd grał w teatrach wyłącznie gościnnie) i bardzo złakniony stałego miejsca dla siebie, ale jednak Poznania nie brał pod uwagę na dłużej.

Jego „bezdomność teatralna” związana była z niechęcią środowiskową. Warto to przypomnieć. Jak wspominała Maria Bojarska w przywołanej książce, dla wszystkich był „wyrzutem sumienia”, który z westchnieniem ulgi pochowano na Powązkach w marcu 1992 roku. Bo dla Łomnickiego teatr był wszystkim, wszystko mu podporządkowywał, całe życie – swoją prywatność, każdą świadomą minutę; nie wszyscy tak umieli i chcieli, ale wszyscy czuli się w jego obecności niejako zmuszeni do podobnego traktowania swej pracy, więc wydobywały się z głębi ich jestestw jakieś żale, niemożności, jakieś kompleksy i zawiści… Normalne. A czasami próbowano go też dyskredytować, opowiadając (i może choćby w to wierząc), iż wszystko zawdzięczał pezetpeerowskiemu uwikłaniu w politykę (był członkiem KC PZPR)…

Tadeusz Łomnicki, fot. Wikipedia

Z niemałym zdziwieniem, całkiem niedawno, w jakiejś dyskusji na Facebooku odnalazłam podobne „rewelacje”, ale tym razem rozpowszechniane przez młodych aktorów. Oniemiałam ze zdumienia. Twierdzić, iż ktoś wszedł na szczyt w teatrze z powodu funkcji partyjnej, i nie widzieć, iż to był po prostu wielki talent wsparty jeszcze większą pracą, to naprawdę trzeba sporo złej woli. No, ale tak jest łatwiej usprawiedliwiać własną niemoc, a choćby lenistwo. Zawsze tak było, prawda?

Tak, był w partii, był – jak choćby sam o sobie mówił – „komuchem”. Na nikogo jednak nie donosił, nikogo nie skrzywdził, wielu pomógł. Teatru na Woli by bez tego nie było (kierował nim w latach 1975–1981), warszawska szkoła teatralna pewnie też by miała gorzej (był rektorem w latach 1970–1981), oddał legitymację partyjną po wprowadzeniu stanu wojennego.

Mało kto wie, iż to właśnie jemu Izabella Cywińska, minister (ministra?) kultury w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, w 1989 zaproponowała objęcie dyrekcji Teatru Narodowego w budowie (teatr spłonął w 1985 r.); Łomnicki zastanawiał się przez kilkanaście dni, nim propozycję odrzucił – uważał, iż po doświadczeniu z czasów, kiedy zaplątał się w politykę, nie powinien już niczym kierować, choć to nie był jedyny powód odmowy…

To właśnie wtedy – po rezygnacji z różnych funkcji – zaczął się wspinać na wyżyny swego talentu. Przeszłość partyjna w niczym mu nie pomagała, wręcz przeciwnie. Każdy, kto go widział choćby raz na scenie, na żywo, nie mógł mieć wątpliwości, iż był geniuszem aktorskim. Tylko – powtarzam – sam geniusz to za mało. Jego kreacje poprzedzała tytaniczna praca: perfekcyjna analiza, matematyczna precyzja w rozpisaniu każdego ruchu, każdej zmiany intonacji, każdej pauzy, przemyślany rytm mówienia, drobiazgowość w budowaniu postaci i przebiegu akcji. Zazdroszczę Piotrowi Kruszczyńskiemu, dzisiejszemu szefowi Nowego, iż miał okazję przyglądać się z bliska Łomnickiemu w Poznaniu. Zazdroszczę wszystkim, którzy wtedy z nim pracowali. Chciałabym wiedzieć, co poza anegdotami z tamtego czasu w nich zostało po tym spotkaniu… Ja miałam okazję Łomnickiego podziwiać w teatrze dwa razy, w jego rolach największych, szczęśliwie dla mnie: w „Ostatniej taśmie Krappa” Becketta i „Ja, Feuerbach” Dorsta. I tego nie zapomnę.

Mimo iż nigdy nie podawałam w wątpliwość jego wielkości, w dyskusji o zmianie patrona Teatru Nowego, jaka rozpoczęła się po śmierci Izabelli Cywińskiej (zm. 23.12.2023), od razu zajęłam stanowisko, iż to ona powinna dostać „w opiekę” Teatr Nowy, iż powinna nastąpić zmiana i nie trzeba tego specjalnie uzasadniać. Bo to przecież ona stworzyła go takim, jakim jest dzisiaj. W 1973 roku, kiedy teatr się usamodzielnił, prezydent Cozaś ją przekonał, by go objęła, by dla Poznania porzuciła Kalisz.

W „Dziewczynie z Kamienia” (Agora, Warszawa 2015, s. 278–279) napisała:

„Teatr Nowy. Ta nazwa rzeczywiście coś dla mnie znaczyła. Nowy teatr, nowe wyzwania, ja znów byłam nowa w kolejnym teatralnym miejscu. Czekały na mnie nie tylko nowe mury, szukałam także nowego ducha. (…) Zaproponowała Conradowi [Drzewieckiemu] ścisłą współpracę. Żeby nauczył moich aktorów innego sposobu wyrażania siebie, przypomniał, iż do wzajemnego komunikowania się gest i ruch są przynajmniej w równym stopniu potrzebne co słowo. Conrad się zgodził. Dla niego też było to coś nowego. (…) Chciałam też rozśpiewać zespół… Śpiew i muzyka miały także przełamywać konwencję sztuki realistycznej. Ówczesny teatr dramatyczny, z małymi wyjątkami jak w przedstawieniach Jurka Grzegorzewskiego, bazował na realizmie, choćby bardziej niż dzisiejszy. Z tego właśnie powodu zadebiutował u nas Jurek Satanowski, a spektakle muzyczne stały się istotną pozycją naszego repertuaru”.

Jeszcze w lutym podczas sesji Sejmiku Województwa Wielkopolskiego odbędzie się głosowanie nad uchwałą w sprawie zmiany statutu instytucji. W myśl tego Teatr Nowy znowu by objęła – symbolicznie – Izabella Cywińska. A co z Łomnickim? Dostałby w duchowe władanie Dużą Scenę. Wreszcie byłoby jak trzeba – z adekwatnym hołdem i wsparciem ideowym: teatr dla jego twórczyni, a scena dla giganta. Wszystko wróciłoby na swoje miejsce. Bez dywagacji, bez zwątpień.

A ja pod koniec lutego, chwilę po premierze, obejrzę na scenie Teatru Narodowego w Warszawie „Króla Leara” z Janem Englertem w roli tytułowej, wyobrażając sobie przy okazji, jak wyglądałby ten spektakl w innej obsadzie i w innym czasie, o czym mógłby opowiadać ponad trzydzieści lat temu…

Idź do oryginalnego materiału