SZTORM STULECIA. Świetna adaptacja oryginalnego scenariusza Stephena Kinga

film.org.pl 10 miesięcy temu

Lśnienie, Christine, Stań przy mnie, Misery, Skazani na Shawshank, Zielona mila i 1408 to tylko niektóre z jego najsłynniejszych filmowych adaptacji, a lista ta już została powiększona o dwie tegoroczne premiery – wchodzącą na nasze ekrany w tym tygodniu Mroczną wieżę oraz wrześniowe To!. Do tego dochodzą seriale Mgła i Pan Mercedes, jak również zapowiedziany na przyszły rok Castle Rock, mający być wariacją znanych z twórczości autora Cujo motywów i postaci. Da się zauważyć, iż prozę Kinga ukochało sobie tak kino, jak i telewizja, już w 1979 roku przenosząc na mały ekran słynne Miasteczko Salem w formie dwuodcinkowego miniserialu. Sam pisarz uznał chyba ten format za najwłaściwszy dla ekranizacji swoich pomysłów, zwłaszcza tak obszernych, jak powstałe w 1990 roku To! oraz późniejszy o cztery lata Bastion (oba w swych książkowych wydaniach liczące sobie po grubo ponad 1000 stron). Również oddając sprawiedliwość swojej wersji historii z Lśnienia, King posłużył się telewizją, nadzorując produkcję czteroipółgodzinnego, trzyodcinkowego serialu w 1997 roku. Osobiście uważam, iż najlepszą rzeczą, jaką amerykański pisarz kiedykolwiek zrobił w serialowej formie, jest Sztorm stulecia.

Mieszczące się na wyspie miasteczko Little Tall w stanie Maine staje w obliczu tytułowego sztormu, zdaniem synoptyków największego od ponad 100 lat. Konstabl Mike Anderson stara się dopilnować, aby w przypadku nadejścia kataklizmu mieszkańcy byli przygotowani na najgorsze, ale po początkowych scenach sądząc, jest to społeczność na tyle zżyta i zaradna, iż nikt nie wątpi w to, iż sobie poradzą. Tymczasem na wyspie pojawia się obcy, niejaki Andre Linoge. Najpierw morduje staruszkę w jej domu, a po swoim aresztowaniu rozpoczyna dziwną grę z miejscowymi. Wygląda na to, iż Linoge zna każdy ich sekret i niespecjalnie kryje się z tymi rewelacjami, wprowadzając zamęt wśród zainteresowanych. Dajcie mi, czego chcę, a odejdę, powtarza raz za razem, ale nie tłumaczy, po co przybył na wyspę Little Tall. niedługo Anderson i reszta mieszkańców dochodzą do wniosku, iż mierzą się z istotą demoniczną, czymś, co może im zagrozić bardziej niż szalejący sztorm.

Próżno szukać literackiego pierwowzoru, gdyż Sztorm stulecia jest jednym z niewielu przypadków filmu na podstawie oryginalnego scenariusza Kinga. Mimo to miniserial w reżyserii Craiga R. Baxleya, do tamtego momentu kaskadera oraz autora B-klasowych filmów akcji (Action Jackson, Mroczny anioł, Zimny jak głaz), czerpie garściami z ulubionych motywów pisarza – mamy zatem zamkniętą społeczność, która na pierwszy rzut oka jest bliska ideałowi, ale kolejne ujawnione sekrety burzą ten pozór; jest nadnaturalne niebezpieczeństwo pod postacią ludzką, a im bliżej końca ujawniające swoje prawdziwe, fantastyczne oblicze; są cytaty z Biblii oraz próba przypisania głównemu złemu cech diabła. Tym samym Sztorm stulecia ogląda się trochę jak inne telewizyjne ekranizacje Kinga, których metraż daje możliwość pomieszczenia w filmie wszystkiego, co w książce. W większości przypadków działa to na niekorzyść tych historii, niepotrzebnie rozwleczonych, dramaturgicznie nieporadnych, celujących w horror epickich rozmiarów i wątpliwych efektów specjalnych. King nigdy nie należał do twórców znających umiar, a w przypadku produkcji, nad którymi sprawuje kontrolę, widać to najlepiej. Dlatego też o jego filmowym Lśnieniu nikt już nie pamięta, zaś te najlepsze ekranizacje charakteryzują się doskonałym wyczuciem, co z książki zostawić, a co wyciąć.

Sztorm stulecia jest inny. Choć trwa bite cztery godziny, zaskakująco kilka w nim momentów przestoju. Tak, bohaterów jest tu od groma, dialogów również, ale potrzebne jest to, aby uwiarygodnić relacje między postaciami i zbudować konieczne fundamenty pod finał. Baxley również umiejętnie równoważy momenty grozy, cichej i kameralnej, z katastroficznymi obrazami sztormu, który coraz bardziej niszczy miasteczko (dobra realizacyjna robota!), oraz scenami kolejnych nagłych zgonów. Jedni ot tak popełniają samobójstwo, inni zostają zabici przez osoby im bliskie, jeszcze innych zaskakuje śnieżyca. A za wszystkim stoi Linoge, typ wyniosły, zimny, wyraźnie rozbawiony całą sytuacją. Grający go Colm Feore budzi niepokój wyjątkowo oszczędnymi środkami wyrazu. Łatwo przerysować rolę zła wcielonego, ale aktor, znany głównie z roli Lorda Marshala w Kronikach Riddicka, zamiast na gestach i mimice skupia się na słowach, ich intonacji i akcencie. Zważywszy iż Linoge właśnie dzięki temu, co mówi, dąży do podporządkowania sobie mieszkańców, sprawienia, aby uwierzyli w jego moc, pomysł Feore na tę postać wydaje się oczywisty. Ale i reżyser wie, w jaki sposób ukazać przybysza, aby ten samym swoim spojrzeniem wyrażał niebezpieczeństwo. Najlepiej to widać, gdy zły siedzi nieruchomo w celi i wpatruje się w pilnujących go ludzi. Innym razem, w jednej z najbardziej upiornych scen filmu, cała społeczność ma ten sam sen, w którym Linoge wciela się w postacie telewizyjnego kaznodziei oraz reportera (w obu przypadkach pod grubą warstwą charakteryzacji), tłumaczących konsekwencje nie usłuchania się go – choć Feore jest tu praktycznie nie do poznania, jego oczy są dziwnie znajome, co przekłada się na grozę sytuacji.

To, co jednak najbardziej zapada w pamięć i świadczy o wyższości tej konkretnej produkcji nad innymi telewizyjnymi utworami według Kinga, jest rozwiązanie, bezlitosne i choćby jak na mistrza grozy wyjątkowo posępne. Gdy wychodzi na jaw, po co Linoge przybył na wyspę i czemu miała służyć demonstracja jego mocy, horror urasta do rangi tragedii, w której jakiegokolwiek wyboru nie dokonaliby mieszkańcy Little Tall, będzie on ich prześladował do końca życia. I tak jak King ma w swoim zwyczaju przedstawiać zło kłębiące się w małej amerykańskiej mieścinie, powoli niszczące ja od środka, nierzadko przez niedoskonałości ludzkie, tak tutaj grzechy i ułomności są czymś, co łączy tę społeczność, sprawia, iż jest ona w stanie przez cały czas istnieć, o ile mieszkańcy będą trzymać się razem. Tylko jedna osoba wyłamuje się, Mike Anderson, dostrzegający w ultimatum Linoge’a groźbę większą niż utrata życia – potępienie. Religijna symbolika jest tu silna, ale dzięki temu również finał wybrzmiewa wyjątkowo mocno, ukazując bezsilność jednostki nie tylko wobec niewytłumaczalnego zła, ale również życia we wspólnocie. W tych końcowych fragmentach grający Andersona Tim Daly (Skrzydła) wspaniale przedstawia swojego bohatera w sytuacji bez wyjścia, pozbawionego oparcia w prawie, rodzinie, zasadach, które do tej pory konstytuowały jego życie. I nagle największym wrogiem konstabla staje się nie obcy, ale miasto, którego był częścią i któremu służył. Sam Linoge zaś spokojnie czeka na rozwój wypadków, zdając sobie sprawę z potęgi ludzkiej niedoskonałości.

Baxley zmierzył się z wyobraźnią Kinga jeszcze dwukrotnie – najpierw przy okazji opowieści o nawiedzonym domu (Rose Red), później zaś przerabiając Królestwo Larsa von Triera na amerykańskie realia (Szpital Królestwo). Sztorm stulecia nadal jednak pozostaje jego największym dokonaniem, a zarazem najlepszym, co Stephen King dał telewizji. W dużej mierze dlatego, iż słynny pisarz poprzestaje na pytaniach i wątpliwościach, dając widzom możliwość własnej interpretacji, a choćby dopowiedzenia sobie, jaki jest morał tej historii. Dla niżej podpisanego horror nie kończy się wraz z odejściem zła, ale zostaje w bohaterach tak długo, jak zmuszeni są oni pamiętać o swoich wyborach.

Idź do oryginalnego materiału