Psy w horrorach nie mają łatwego życia. Często nie mają życia w ogóle – giną jako pierwsze ofiary nadprzyrodzonych sił, na długo zanim ludzcy bohaterowie zorientują się, iż znaleźli się w kręgu zainteresowania zła. A jeżeli nie giną, przypada im rola ogarów piekielnych – niestrudzenie ścigających Bogu ducha winnego człowieka i zdeterminowanych, by zatopić kły w jego gardle. Bilans wynosi więc zero: i tak źle, i tak niedobrze. Debiutujący za kamerą Ben Leonberg ma dla czworonogów zdecydowanie więcej sympatii niż inni filmowcy – na tyle, iż choć obsadził swojego pupila w filmie grozy, nie kazał mu być ani ofiarą, ani agresorem. Jego "Good Boy" – opowieść o psie w nawiedzonym domu – bazuje na wyostrzonych zwierzęcych zmysłach, a co za tym idzie, punktem odniesienia dla niego są raczej "Obecność" i "Szósty zmysł" niż "Cujo" i "Rasa".
Przyjęcie psiej perspektywy to zabieg genialny w swej prostocie. Z jednej strony współgra z założeniami gatunku (nieprzeniknione dla ludzkich zmysłów cisza i mrok jako źródło zagrożenia), z drugiej uwiarygodnia bohatera jako istotę mającą dostęp do świata duchów i demonów. Gdy Indy (w tej roli Indy) wpatruje się w ciemność i wsłuchuje w dźwięki starego domu, gdzieś na drugim planie rozgrywa się dramat jego opiekuna. Historię Todda (Shane Jensen) poznajemy mimochodem, składamy ją z rozmów telefonicznych z nadopiekuńczą siostrą (Arielle Friedman) czy domowych wideo ukazujących szczęśliwe chwile z pupilem (znamienne, iż to właśnie jego fotkę ustawił on jako tapetę na telefonie). I choć dla sympatycznego czworonoga chłopak jest całym światem, dla nas to postać drugoplanowa, a wręcz drugorzędna – ważna o tyle, iż to w wyniku jej decyzji Indy musi zmierzyć się ze złem czającym się gdzieś w pobliżu, a bezwarunkowa psia miłość nie pozwoli mu uciec, choćby kosztem własnego bezpieczeństwa.
Film Leonberga opiera się na starym jak kino efekcie Kuleszowa – od nazwiska radzieckiego teoretyka filmu, który wykazał, iż zestawienie tego samego ujęcia aktora z różnymi zdjęciami (chlebem, dzieckiem w trumnie, nagą kobietą) będzie implikować różne stany i emocje (głód, żałobę, pożądanie). To zła wiadomość dla piewców Metody – twórcy "Good Boya" przypadkowo udowadniają słuszność tezy Davida Mameta: aktorstwo nie polega na "wczuwaniu się", ale robieniu rzeczy. I choć Indy został już okrzyknięty "jednym z najbardziej utalentowanych aktorów swojego pokolenia (bez względu na gatunek)" – taki cytat z recenzji dostajemy w zwiastunie – na jego rolę powinniśmy patrzeć raczej w kategoriach Bressonowskiego modela. Ot, podobnie jak osiołek z "Na los szczęścia, Baltazarze!" wykonuje określone czynności, resztę załatwia odpowiednie ustawienie kamery czy montaż.
Nie znaczy to jednak, iż Indy'emu brakuje charyzmy. Wręcz przeciwnie: sympatia, jaką budzi pies (wystarczy spojrzeć na te uszy/nos/ogon), sprawia, iż automatycznie ustawiamy się po jego stronie i kibicujemy mu zarówno w zmaganiach z demonami czającymi się w domu, jak i niebezpieczeństwami kryjącymi się w otaczających budynek lasach (porozstawiane przez sąsiada wnyki). Co więcej, emocjonalne przywiązanie zwierzęcia do Todda działa jak niewidzialna smycz, na której reżyser trzyma i psiego bohatera, i widownię. choćby gdy mężczyzna pogrąża się w swoich problemach, co bezlitośnie rzutuje na jego stosunek do zwierzęcia, dla Indy’ego pozostaje ulubionym człowiekiem (bezwarunkowa psia miłość nie rozumie komend "odczep się", "odejdź", "chcę być sam"). Ten aspekt z pewnością podziała na emocje widzów wrażliwych na los czworonogów.
Na poziomie gatunkowym "Good Boy" sprawdza się jako horror – Leonberg potrafi stworzyć atmosferę grozy, całkiem zgrabnie wychodzą mu też jump scare’y – ale równie dobrze działa jako dramat o międzygatunkowej przyjaźni wystawionej na próbę przez nieuchronność losu. Wydarzenia, które zapewniły domowi po dziadku (Larry Fessenden) status nawiedzonego, a także rzekome fatum, jakie ciąży nad jego mieszkańcami – uciekającymi psami i umierającymi młodo członkami rodziny – da się wyjaśnić bez uciekania się do ingerencji sił nieczystych. Niezależnie od tego, jaka interpretacja tej historii będzie wam bliższa, twórcom należy się smaczek za sprawną realizację i oryginalne podejście do tematu. Krótko mówiąc: to bardzo grzeczny piesek.
Przyjęcie psiej perspektywy to zabieg genialny w swej prostocie. Z jednej strony współgra z założeniami gatunku (nieprzeniknione dla ludzkich zmysłów cisza i mrok jako źródło zagrożenia), z drugiej uwiarygodnia bohatera jako istotę mającą dostęp do świata duchów i demonów. Gdy Indy (w tej roli Indy) wpatruje się w ciemność i wsłuchuje w dźwięki starego domu, gdzieś na drugim planie rozgrywa się dramat jego opiekuna. Historię Todda (Shane Jensen) poznajemy mimochodem, składamy ją z rozmów telefonicznych z nadopiekuńczą siostrą (Arielle Friedman) czy domowych wideo ukazujących szczęśliwe chwile z pupilem (znamienne, iż to właśnie jego fotkę ustawił on jako tapetę na telefonie). I choć dla sympatycznego czworonoga chłopak jest całym światem, dla nas to postać drugoplanowa, a wręcz drugorzędna – ważna o tyle, iż to w wyniku jej decyzji Indy musi zmierzyć się ze złem czającym się gdzieś w pobliżu, a bezwarunkowa psia miłość nie pozwoli mu uciec, choćby kosztem własnego bezpieczeństwa.
Film Leonberga opiera się na starym jak kino efekcie Kuleszowa – od nazwiska radzieckiego teoretyka filmu, który wykazał, iż zestawienie tego samego ujęcia aktora z różnymi zdjęciami (chlebem, dzieckiem w trumnie, nagą kobietą) będzie implikować różne stany i emocje (głód, żałobę, pożądanie). To zła wiadomość dla piewców Metody – twórcy "Good Boya" przypadkowo udowadniają słuszność tezy Davida Mameta: aktorstwo nie polega na "wczuwaniu się", ale robieniu rzeczy. I choć Indy został już okrzyknięty "jednym z najbardziej utalentowanych aktorów swojego pokolenia (bez względu na gatunek)" – taki cytat z recenzji dostajemy w zwiastunie – na jego rolę powinniśmy patrzeć raczej w kategoriach Bressonowskiego modela. Ot, podobnie jak osiołek z "Na los szczęścia, Baltazarze!" wykonuje określone czynności, resztę załatwia odpowiednie ustawienie kamery czy montaż.
Nie znaczy to jednak, iż Indy'emu brakuje charyzmy. Wręcz przeciwnie: sympatia, jaką budzi pies (wystarczy spojrzeć na te uszy/nos/ogon), sprawia, iż automatycznie ustawiamy się po jego stronie i kibicujemy mu zarówno w zmaganiach z demonami czającymi się w domu, jak i niebezpieczeństwami kryjącymi się w otaczających budynek lasach (porozstawiane przez sąsiada wnyki). Co więcej, emocjonalne przywiązanie zwierzęcia do Todda działa jak niewidzialna smycz, na której reżyser trzyma i psiego bohatera, i widownię. choćby gdy mężczyzna pogrąża się w swoich problemach, co bezlitośnie rzutuje na jego stosunek do zwierzęcia, dla Indy’ego pozostaje ulubionym człowiekiem (bezwarunkowa psia miłość nie rozumie komend "odczep się", "odejdź", "chcę być sam"). Ten aspekt z pewnością podziała na emocje widzów wrażliwych na los czworonogów.
Na poziomie gatunkowym "Good Boy" sprawdza się jako horror – Leonberg potrafi stworzyć atmosferę grozy, całkiem zgrabnie wychodzą mu też jump scare’y – ale równie dobrze działa jako dramat o międzygatunkowej przyjaźni wystawionej na próbę przez nieuchronność losu. Wydarzenia, które zapewniły domowi po dziadku (Larry Fessenden) status nawiedzonego, a także rzekome fatum, jakie ciąży nad jego mieszkańcami – uciekającymi psami i umierającymi młodo członkami rodziny – da się wyjaśnić bez uciekania się do ingerencji sił nieczystych. Niezależnie od tego, jaka interpretacja tej historii będzie wam bliższa, twórcom należy się smaczek za sprawną realizację i oryginalne podejście do tematu. Krótko mówiąc: to bardzo grzeczny piesek.
















