Początek lat 80. to dość paskudny czas w polskiej kulturze – po krótkim przebłysku liberalizacji i rozbudzonych nadziei na realizację emancypacyjnego modelu socjalizmu nastał reakcyjny zwrot w prawo, przyjęcie przez Solidarność narodowo-katolickiej narracji organizującej polską wyobraźnię do dziś, a w końcu też wynikające ze stanu wojennego uchodźstwo kultury do sfery prywatnych mieszkań, drugiego obiegu, a w przypadku sztuki także kościołów. Mimo iż praktyka Zygmunta Rytki nie zawsze wprost wskazywała na ten szeroki kontekst, wrocławska wystawa wydobywa z realizowanych wówczas cyklów artysty właśnie to poczucie zamknięcia, izolacji, wszechogarniającego kłamstwa, a także kulturowego wyczerpania owocującego zarówno postawą wzmożonej czujności – żeby nie powiedzieć: paranoicznej podejrzliwości – wobec mediów, jak i fascynacją eskapistycznym surrealizmem codziennego życia. Brzmi znajomo? No właśnie. Kuratorujący wystawę Karol Hordziej miał niezłe wyczucie, bo choć w ograniczonym stopniu umieszcza twórczość artysty w kontekście współczesności – przeciwnie: pracom Rytki towarzyszy skromny komentarz dotyczący raczej czasu, z którego pochodzą – mimochodem konstruuje ekspozycję dokumentującą bardzo aktualne lęki związane z nieufnością wobec przekazów medialnych, poczuciem chorobliwej dziwności otoczenia i nieraz sprzecznymi narracjami na jego temat.
Raczej zapomniany przez lata Rytka nie wraca więc dziś przypadkowo. Nie znaczy to jednak, iż jego artystyczny idiom się nie zestarzał, czego akurat Szkoła patrzenia wcale nie próbuje ukryć – poprzez zestawienie bardzo różnych tematycznie prac, od kontemplacyjnych, landartowych dzieł do swobodnych kolaży filmowych remiksujących telewizyjny materiał, w interesujący sposób rysuje się napięcie między różnymi praktykami artysty i jego ewoluującymi zainteresowaniami. Na wystawie uchwycone zostały właśnie momenty różnych przesileń, kolejnych spotkań odciskających piętno na twórczości Rytki. Widać to zwłaszcza w przypadku inspiracji pracami Józefa Robakowskiego, do pewnego stopnia patrona wystawy, nad którą unosi się duch Warsztatu Formy Filmowej. W swoich najciekawszych pracach Rytka wyraźnie czerpie bowiem właśnie z doświadczeń kolegów z Łodzi. Widać to w filmie Fiat 126p, w którym sugestia romantycznej historii zostaje podważona formą opartą na ciągłej repetycji krótkich ujęć: postaci wsiadającej do samochodu, pociągnięcia za gałkę zmiany biegów, muśnięcia kolana pasażerki. Nachalne powtórzenia nie tylko ośmieszają fabularny potencjał filmu, ale przede wszystkim zwracają uwagę na materialną obecność przedmiotu – zarówno taśmy filmowej jako medium poddawanego najrozmaitszym manipulacjom, jak i obecnego w każdym kadrze samochodu będącego spełnieniem aspiracyjnego marzenia mieszczaństwa doby Gierka.
Nawet jeżeli refleksja o utowarowieniu pożądania, którego obiektem jest zarówno człowiek, jak i przedmiot (granica między tymi dwiema kategoriami jest tutaj zresztą dość umowna), nie jest już dziś tak uderzająca, trudno w kontekście całej wystawy nie zauważyć, iż parę lat po produkcji Fiata (1976) Rytka wykorzystał filmowe doświadczenia, by zadać poważniejsze pytania. Jest tak w przypadku najsłynniejszego chyba projektu artysty, czyli rozpoczętej w 1979 roku Retransmisji, cyklu prac wideo, w których artysta montuje zniekształcone materiały z Dziennika Telewizyjnego. Według dominującej wykładni, powtórzonej także na wystawie, zapętlone, przemontowane, pozbawione oryginalnego głosu filmy obrazują fałsz PRL-owskich mediów, fałsz zintensyfikowany akurat w czasie stanu wojennego, gdy Rytka pracował nad swoja realizacją. Dziś w geście artysty najciekawsze jest jednak coś innego: to, jak obrazując obrazy, wydobywa ich własne tajemnicze życie, ukazuje szybkość ich produkcji i cyrkulacji, krótką datę medialnej przydatności. Co prawda na wystawie przywołany zostaje Marshall McLuhan i jego nieśmiertelny slogan o tym, jak to przekaźnik jest przekazem, ale Rytka zdaje się mówić coś jeszcze innego i może choćby trochę ciekawszego: media jako współczesne fetysze żyją nie zawsze zrozumiałym, a na pewno niepoddającym się ludzkiej kontroli życiem i choćby próba ich zdominowania poprzez krytyczne ujęcie koniec końców tożsama jest z przejęciem i reprodukcją ich języka.
Podobnie jest z rozwijanym przez kilka lat cyklem Bluff, w którym Rytka eksplorował mniej lub bardziej poważne medialne przekłamania. W tym mniej poważnym wydaniu było to fotografowanie się z tekturową atrapą aparatu, w bardziej – napisanie na ekranie telewizora słowa „BLUFF”, obecnego odtąd w każdym wyemitowanym obrazie. W tej prostej, nieco naiwnej próbie dyskusji z telewizorem kryje się jednak pewna profetyczna siła. W radykalizmie postawy artysty nieróżnicującego medialnych obrazów, ale jednoznacznie określającego wszystkie jako blef, jest bowiem tyleż zdroworozsądkowego dystansu do systemu, co paranoicznego sceptycyzmu będącego dziś emblematem denialistów klimatycznych i antyszczepionkowców. Z perspektywy czasów, w których krótką, ale wartą wspomnienia karierę zrobiło pojęcie „postprawdy”, prace artysty wydają się w interesujący sposób przewidywać postawy i zapatrywania będące dzisiaj nie tylko elementem medialnego krajobrazu, ale także jego paradoksalnym produktem.
O ile w działach podejmujących temat środowiska medialnego Rytka zaskakuje nieraz trafnością rozpoznań, o tyle druga noga wystawy, Rytka-filozof, żeby nie powiedzieć Rytka-buddysta, wyraźnie trąci źle starzejącą się landartową ezoteryką.
[…]
Pełna wersja tekstu jest dostępna w 39. numerze SZUMU.