
„Is this the real life, is this just fantasy” – po wysłuchaniu tej piosenki, nikt już do końca nie wie, gdzie jest granica między prawdą a fantazją. Czym jest „Bohemian Rhapsody”? Dla członków zespołu Queen – żartem, który podczas nagrywania kolejnych partii bawił do rozpuku. Dla nas – utworem, bez którego historia rocka nie istnieje. Wizjonerskie dzieło Freddiego Mercurego kończy w tym roku 50 lat i przez cały czas jest tak samo tajemnicze, jak w dniu premiery. Jak to się stało, iż coś takiego w ogóle powstało?
„To było totalnie szalone, ale bawiliśmy się coraz lepiej z każdą minutą. Był to w zasadzie żart, ale całkiem udany. Operowa część utworu, początkowo trwała zaledwie kilka sekund, ale Freddie ciągle wchodził z większą ilością „galileo”. Nie przestawaliśmy się śmiać” – opowiadał producent albumu „A Night at the Opera”, Roy Baker.
„Bohemian Rhapsody” jest nazywane dziełem przypadku, tworem absurdalnym i nielogicznym, i w gruncie rzeczy jest to prawda. Dzieląc piosenkę na części pierwsze, możemy wyróżnić wstęp, który przechodzi potem w część balladową, następnie operową, hard rockową solówkę i wielki finał. Nie ma w niej najmniejszego śladu po powszechnie znanej formule „zwrotka – refren”. Taki kształt utworu miał źródło – jak nietrudno się domyślić – w wizji Freddiego i jego zainteresowaniach operą. To właśnie w niej odnalazł on wiele elementów, które miały później odbicie w „Bohemian Rhapsody”. Widzimy chociażby odwołanie do antycznego podziału na wstęp, części chóralne i zakończenie.
U Mercurego stało się to jednak parodią, dodatkowo okraszoną licznymi wtrąceniami tj. scaramouche , fandango, galileo, figaro. Chociaż wielu słuchaczy dopatruje się w nich wykwintnych odwołań, była to zwykła zabawa dźwiękami i nie mają one większego logicznego sensu. Sam wokalista podkreśla, iż specjalistą od opery nie jest. „Zawsze chciałem zrobić coś operowego. Chciałem czegoś, co rozpoczyna się nastrojowo, przechodząc potem w coś rockowego. Sam nie wiem nic o operze. Znam tylko pewne utwory.” – mówił Freddie Mercury dla magazynu „The Rolling Stone”.
Pomysł był ciekawy, jednak realizacja okazała się niemałym wyzwaniem. Według niektórych źródeł, May, Mercury i Taylor śpiewali swoje partie wokalne nieprzerwanie przez 10 godzin dziennie. Nagranie całego utworu zajęło trzy tygodnie, a w niektórych fragmentach zastosowano 180 dogrywek. „Za każdym razem, gdy Freddie dodawał kolejne „Galileo”, ja doklejałem kolejny kawałek taśmy w magnetofonie” – komentuje producent Baker.
Kowbojska piosenka o niczym
Długie miesiące minęły, zanim utwór zyskał ostateczny kształt. Okazuje się, iż „Bohemian Rhapsody” jest umiejętną składanką trzech utworów, napisanych wcześniej „do szuflady” przed lidera zespołu. Jeden z nich, zaczynający się od słów „Mama, just killed a man”, nosił roboczy tytuł „The cowboy song” i powstał już w latach 60. Teksty i pomysły Mercury zapisywał na małych karteczkach i przyklejał je w swoim mieszkaniu. Na jednej z nich odnaleziono tytuł „Mongolian Rhapsody”, gdzie pierwsze słowo zostało przekreślone i dopisano nad nim „Bohemian”. Zatem tak właśnie pierwotnie miała nazywać się piosenka, która później zrewolucjonizowała nie tylko karierę Freddiego Mercurego, ale także całego zespołu „Queen”.
Zarówno znaczenie tytułu, jak i w ogóle sens całego tekstu nie był nigdy jednoznacznie przez Freddiego skomentowany. „To po prostu nonsensowne, rytmiczne dzieło sztuki”, „to zwyczajny rymowany nonsens” – mówił w różnych wywiadach. Największe pole do interpretacji pozostawia fragment, w którym podmiot liryczny rzekomo dokonuje na kimś morderstwa. Interpretacje pojawiły się różne. Kogo zamordował bohater tekstu? Niektórzy mówią, iż samego siebie, a dokładniej swoje dawne „ja” po dokonaniu coming outu i zerwaniu z dotychczasowym heteroseksualnym życiem. Inni sugerują, iż to spowiedź Mercurego po zarażeniu kogoś śmiertelnym wirusem HIV. Inna z teorii porównuje tekst piosenki do historii Fausta – mężczyzny, który przypadkowo kogoś zabił, a następnie sprzedał duszę diabłu. Która ma najwięcej sensu? Autor nigdy nie wskazał adekwatnej interpretacji, a pozostawanie tajemniczym dawało mu całkiem sporą satysfakcję.
Obiecaj, iż nikomu nie pokażesz
Początkowe szanse „Bohemian Rhapsody” nie tylko na zyskanie popularności, ale w ogóle na publikację, były dość nikłe. Na niekorzyść utworu działał jego czas trwania – 5 minut 55 sekund – co automatycznie deklasowało piosenkę w radiowych rozgłośniach. Była ona po prostu za długa, a przez to bardzo niestandardowa. Freddie Mercury poradził sobie z tym w dość oryginalny sposób, bo spróbował małej prowokacji. Umówił się z artystą telewizyjnym Kennym Everettem, przynosząc kopię utworu na taśmie. Sugerując, iż jest na niej coś wyjątkowego, rzucił, iż może ją dostać tylko, jeżeli obieca, iż nigdzie jej nie będzie odtwarzał. „Nie będę jej odtwarzał” – powiedział Everett, puszczając oko.
Plan zadziałał – artysta oczywiście nie posłuchał zalecenia i rozpowszechnił utwór w radiu 14 razy w ciągu 2 dni. Czasem choćby drażnił słuchaczy, odtwarzając tylko fragmenty i pozostawiając niedosyt. Napędził tym sposobem singlowi tak ogromną popularność, iż ludzie ustawiali się w kolejkach przed sklepami muzycznymi w oczekiwaniu na jego wydanie.
Skończymy robotę i lecimy na piwo
Wbrew pierwotnym założeniom, piosenka zdobyła popularność, pnąc się na listy przebojów i ostatecznie osiągając 17. miejsce na liście utworów wszechczasów. Było to niezwykle budujące, choć kolejny problem zaczął się gdzie indziej. Jak wykonać coś na żywo coś, co przy montażu wymagało aż 120 ścieżek dźwiękowych użytych jednocześnie? Wszystkie chórki, część operowa była nie do zrealizowania na występie live. Jedynym sposobem było zagrać początek na żywo, odtworzyć środek z taśmy i na gitarową solówkę znów wrócić na scenę. I to się udało. Dodatkową siłą napędową był teledysk, o którym mówiono, iż zapoczątkował erę MTV. Sama piosenka wyróżniała się dość mocno, ale nie zapracowałaby sama na swój sukces. To dzięki teledyskowi singiel zaczął być rozpoznawalny tak mocno i został zapamiętany aż do naszych czasów. O dziwo, sama praca na planie trwała wyjątkowo krótko. „Dotarłem na miejsce około 7:30, zaczęliśmy kręcić, skończyliśmy około 10:30 i około 10.45 byliśmy w pubie pijąc piwo” – komentował reżyser, Bruce Gowers.
Początkowo piosence nie dawano szans mówiąc, iż jest „kwintesencją czegoś, co się nie przyjmie w Ameryce”. Utwór Mercurego łączy w sobie wszystko, co teoretycznie się połączyć nie powinno. Ballada z operą, hard rock ze śpiewem chóralnym. To w teorii nie powinno zadziałać. Nie dość, iż zadziałało, to jeszcze działa do dziś. Jak widać, podobnie jak polityka, muzyka jest zupełnie nieprzewidywalna.
Kacper LAWIŃSKI