Juan José Saér, Pasierb, przeł. Barbara Jaroszuk, Art Rage 2024
Z tamtych pustych wybrzeży została mi przede wszystkim obfitość nieba. Wiele razy czułem się maleńki pod tym rozległym błękitem: na żółtej plaży byliśmy jak mrówki pośrodku pustyni. I jeżeli dziś, na starość, pędzę swój żywot w miastach, to dlatego, iż tutaj żyje się poziomo, miasta przesłaniają niebo. Tam natomiast, nocami, sypialiśmy prawie miażdżeni przez gwiazdy.
Saér (1937–2005) to gigant argentyńskiej i latynoamerykańskiej literatury hiszpańskojęzycznej – tego możemy dowiedzieć się z posłowia tłumaczki, bo adekwatnie jest nieznany w Polsce, a powieść pochodzi sprzed czterdziestu lat. I na pewno powinna zachwycać. No dobrze – zachwyca: piękną, rozbudowaną frazą, sensualnością opisów, nastrojem i tym, co może nam dać literatura – spotkaniem z czymś, czego do końca nie potrafimy nazwać, ale przeczuwamy. Czasem dobrze jest powiedzieć sobie: niech tak zostanie, nie wszystko trzeba przekładać na znane kategorie.
I na tym polega chyba mój problem z tą powieścią – zbyt łatwo przekłada się ona dla mnie na filozofię, antropologię, a choćby na psychologię. I na pewno nie wynika to z braku talentu autora, tylko z nadmiernej eksploatacji tego talentu, zbyt wielu powtórzeń. Wiem, mogą one mieć sens, bo bezimienny narrator powieści walczy z niewyrażalnością tego, co chce nam opowiedzieć. No cóż, wolałabym, aby zmagał się oszczędniej. Mówi się o Saérze, iż jest reprezentantem postborgesowskiej postawangardy. I coś w tym jest, bo może chciałabym wziąć nożyczki i wykroić z tego opowiadanie – myślę, iż byłoby świetne – takie jak u Borgesa.
Pasierb to dość klasyczna narracja i pozornie powieść historyczna. Prawdopodobnie inspirowana historią wyprawy Juana Diaza de Solisa w 1516 roku, który dopłynął do Ameryki i wraz z towarzyszami został podobno zjedzony przez rdzennych mieszkańców.
Bohater jest sierotą, samotny, pozbawiony rodziny, jako chłopiec zaciąga się na statek, marząc o dalekich krajach-rajach, a ląduje gdzieś w okolicach estuarium La Plata. Innych marynarzy zabijają i zjadają tubylcy, a on na dziesięć lat zamieszkuje wśród nich. Potem nadpływają kolejne statki, zabijają Indian, a on wraca do Europy. Nie może się przystosować, próbuje opisać, zrozumieć i przekazać innym swoje doświadczenia, co okazuje się prawie niewykonalne. Musi opierać się na niepewnych wspomnieniach i niejasnych przeczuciach. Nie jest Robinsonem Crusoe, który wiedział, co widział.
Jego doświadczenie pobytu wśród Indian ma charakter egzystencjalno-epistemologiczny. I o to w tym wszystkim chodzi.
Jednym z banałów antropologii kulturowej, w wersji skrajnie relatywistycznej, jest to, iż każda kultura jest pewnym uniwersum symbolicznym. I poprzez jej kategorie poznajemy świat. Dlatego świat zawsze istnieje dla kogoś i są to różne, nieprzekładalne na siebie światy. A jak wiadomo, kolejny banał, granice naszego świata wyznacza język. Język, którym posługują się krajowcy, jest przede wszystkim nieprecyzyjny, te same słowa mogą mieć różne znaczenia, więc ich świat też jest niepewny.
(To pójdźmy dalej. W ogóle każdy człowiek jest mikrokosmosem, a język składa się z metafor. Z niektórymi ludźmi używamy podobnych, więc wydaje nam się, iż się rozumiemy, a inni to obce plemiona i nie da się z nimi dogadać. Czyż nie?)
Kiedy plemię znika, zniknie też jego świat. Jaki jest świat Kolestynów, wśród których zamieszkał bohater? To świat codziennego trudu, wszystkich działań, dzięki którym jest wciąż powoływany do istnienia. Krajowcy to dzieci Adama, ich „ciała za sprawą barwy kojarzą się z gliną i ogniem”. Czyli jakby dopiero co zostali wygnani z raju, w którym są częścią przyrody, i zostali rzuceni w świat ludzi wyposażonych w samowiedzę, a więc z tego świata wyalienowanych.
Charakterystyczną cechą tego akurat ludu jest to, iż wątpią oni w istnienie świata, nie są pewni jego realności i stąd ich nieustanna mrówcza praca: „wytwarzali przedmioty, które, niby to potrzebne, dawały im niezbyt zresztą przekonująco, złudzenie panowania nad nieposkromionym. Odpoczywali tylko z rzadka. Odpoczynek oznaczał dla nich powolną utratę raz zdobytego terenu na rzecz tej kleistości, która ich nękała”. Jednak raz do roku oddają się orgii: obżerają się ludzkim mięsem (choć go nie lubią), uprawiają każdy rodzaj seksu i pogrążają w przemocy. To moment, kiedy tę alienację na chwilę pokonują. (Mniej więcej o to chodzi).
Wzory kultury, klasyczne dzieło Ruth Benedict (szkoła Boasa), zaczynają się od motta, którym jest indiańskie przysłowie: „Na początku Bóg dał każdemu ludowi po glinianym kubku, aby pił z niego wodę życia”. Każdy kubek jest inny, każda kultura jest inna. Gdyby nasi Indianie mieli podobne przysłowie, to chyba brzmiałoby inaczej: kiedyś szatan dał każdemu ludowi kubek, żeby pił z bagna, mazi, chaosu i mroku. To, z czego w mozole trzeba codziennie budować ludzki świat, który bez naszych działań może zniknąć, jest nienazywalne, tajemnicze, groźne i ogólnie nieprzyjemne. A ten mrok wciąż na nas napiera. W pewnym momencie przyszedł mi do głowy Lovecraft, może trzeba tam do tego mroku wsadzić Cthulhu? Bo jest to też opowieść grozy, albo może bizarna, jednak wymykająca się oczywistym kategoriom. Przepraszam, iż wam tak to uprościłam.
I jej istotnym sensem może wcale nie jest problem epistemologiczny czy ontologiczny, tylko pewien stan psychiczny. To dojmujące poczucie, iż świat wokół nas jest nierealny, jest jakimś odgrywanym teatrem, a ludzie to kukły. To się nazywa derealizacja. I chyba każdy czasem tak ma? A to tylko brak równowagi między dopaminą i adrenaliną. A także, zresztą zrozumiałe, poczucie poznawczej bezradności – przecież wszystko, co wiemy, jest tylko efektem konwencji poznawczej, a gdzieś jest ten cały wielki realny świat, którego nigdy nie poznamy w pełni. Jego solidność – wystarczy popukać w ścianę, jest i stoi mocno! – jest zwodnicza. Przecież wszystko to jest posklejane na jakieś glutony-gluony, które nie mają masy. Albo takie czarne dziury, brrr.
Widzę, iż zabrnęłam za daleko. Ale to znaczy, iż poza nasładzaniem się literackim kunsztem można mieć z tej lektury inne przyjemności, choćby jeżeli czasem przeciwko autorowi. A to jest warte lektury!
Juan Cárdenas, Diabeł z prowincji. Bajka w miniaturach, przeł. Katarzyna Okrasko, ArtRage 2024
Kiedy przyszłość malowała się w jak najgorszych barwach, w jego rodzinnym mieście zaproponowano mu zastępstwo w studium nauczycielskim z internatem dla dziewcząt.
Biolog, bo tylko pod takim mianem poznajemy bohatera, przekalkulował wszystko: marna pensja, mnóstwo godzin, ale w tamtym momencie nie miał nic lepszego. I wrócił do swojego małego miasteczka w Kolumbii i do swojej matki. Ostatnie kilkanaście lat spędził w Europie, pracując naukowo na uniwersytecie, ale w kraju nikt go nie potrzebował. Czym się tam zajmował? Feromonami niedźwiedzi. Teraz jest nauczycielem, który opowiada o ewolucji, a słyszy pytanie: czy jednak za tym wszystkim wcale nie stoi przypadek, a jakiś Plan? I podejrzanie wiele jego uczennic jest w ciąży.
Bajka to niekoniecznie ten gatunek literacki, z którym tu mamy do czynienia, i może to dobrze. Diabeł z prowincji to trochę horror, trochę thriller i realizm magiczny? A choćby jeżeli to bajka, to jednak o Kolumbii. Zagadki tajemniczej śmierci brata Biologa nigdy nie udało się rozwiązać, jak wielu takich zagadek. Na bogactwo jej właścicieli kiedyś pracowały setki niewolników, ale stara hacjenda jest taka piękna i jak tu nie czuć nostalgii za dawnymi czasami? Teraz będzie w niej kręcony serial o romansie białej pani i niewolnika. Wszystkim ma się podobać, dla jednych to serial z plantacji, dla drugich z hacjendy. Korporacja, która zarabia na szkodliwych monokulturach, rządzi miasteczkiem. Wujek, kiedyś więzień polityczny, dziś ze szpitala psychiatrycznego wysyła tajemnicze listy. Religijna sekta i jej podejrzany przywódca mąci w głowach swoim wyznawcom. A może wcale nie mąci, tylko zna prawdę? I czy diabłem jest dziecko, które urodziło się owłosione? Towarzyszy temu niepokojąca atmosfera, groza kryjąca się za drobnymi wydarzeniami, więc może bardziej nieuchwytne diabły maczają w tym palce.
Co w tym jest prawdą, co zmyśleniem, snem, wytworem wyobraźni?
Słuchaj podcastu „O książkach”:
Przyjaciel Biologa, diler, od którego kupuje trawkę, zachwala mu branie prysznica po ciemku. Wtedy, jak twierdzi, wszystko staje się jasne: „połowa tego, co mnie otacza, dzieje się tylko w mojej głowie. A z drugiej połowy połowa dzieje się w języku, w całym pierdolonym gadaniu, co nie? Tylko jedna czwarta jest prawdziwa”.
A na koniec pytanie – na jaki kompromis trzeba pójść, żeby bajka dobrze się skończyła?
Książka ta, mimo lekkiej formy, to dość złożona zabawka. Ale nie męczy.