Netflix umie w miniseriale, a oto kolejny dowód. Na platformie debiutują dziś „Syreny”, czarna komedia w znakomitej, głównie kobiecej, obsadzie, która oferuje przezabawne dialogi, porąbane zwroty akcji i wiele więcej.
„Seksowna, mroczna i zabawna eksploracja kobiecości, władzy i klas społecznych” – tak opisał „Syreny” sam Netflix i trzeba przyznać, iż tym razem bardzo nie przesadził. Pięcioodcinkowy miniserial, którego twórczynią jest nominowana do Emmy showrunnerka i scenarzystka Molly Smith Metzler („Sprzątaczka”), to świetna rzecz. A przy tym nieoczywista, niesamowicie błyskotliwa i zadziwiająca tym, jak wiele da się zmieścić w komedii o wspinających się po drabinie społecznej bywalczyniach salonów.
Syreny – o czym jest miniserial Netfliksa?
„Syreny”, oparte na sztuce „Elemeno Pea” z 2011 roku autorstwa samej Smith Metzler, to jedna z tych produkcji, które są jak Shrek i cebula: mają wiele warstw, odsłanianych krok po kroku ku coraz większemu zaskoczeniu widza. Zaczyna się jak w „Zemście” Emily Thorne, czyli od przygotowań do wystawnej imprezy z okazji Święta Pracy (w USA to pierwszy poniedziałek września) w wielkim domu przy plaży, symbolicznie kończącej sezon weekendowych wypadów nad morze dla nowojorskiej śmietanki towarzyskiej.

Panią posiadłości, której nie powstydziłby się Jay Gatsby, jest Michaela Kell (Julianne Moore, ostatnio „Mary & George”), oszałamiająca, nieco enigmatyczna i budząca kontrowersje adekwatnie we wszystkich kręgach druga żona bogatego finansisty, Petera (Kevin Bacon, ostatnio „Łowca nagród”). Świat, w którym egzystuje nasza bohaterka, niebezpiecznie przypomina „Żony ze Stepford”, a jej boku nie odstępuje zachwycona nią bez granic młodziutka asystentka, Simone (Milly Alcock, „Ród smoka”). Pochodząca z nizin społecznych – a dokładniej z Buffalo – ale wykształcona w Yale dziewczyna całe swoje życie podporządkowuje szefowej, tworząc z nią niepokojąco bliską relację.
I to właśnie staje się zarzewiem konfliktu, kiedy na początku długiego weekendu na progu należącego do Kellów zamczyska na klifie pojawia się Devon (Meghann Fahy, „Biały Lotos”), starsza siostra Simone, poważnie przerażona i przekonana, iż ta padła ofiarą… kultu. Siostry wyglądają na kompletne przeciwieństwa – jedna paraduje cała w pastelach, dumna ze swojej pracy u znanej bywalczyni salonów i przekonana, iż sama dzięki pracy u niej gwałtownie zostanie „kimś”, druga zaś mocno stąpa po ziemi i wali prawdę prosto między oczy, ba, już sam jej wygląd wzbudza popłoch wśród socjety.
Syreny – czarna komedia Netfliksa w znakomitej obsadzie
Jak już pewnie się domyśliliście, w obu przypadkach pozory mylą… i nie mylą jednocześnie. „Syreny” to propozycja o tyle interesująca dla przeciętnego zjadacza popkultury, iż potrafi nas zaskoczyć – i to nie raz, nie dwa – nieważne, jak wiele seriali i filmów obejrzeliśmy. Twórczyni cegiełka po cegiełce, odcinek po odcinku buduje coraz bardziej skomplikowany obraz całej trójki bohaterek, uwikłanych w pokręconą dramę, rozgrywającą się na przestrzeni długiego weekendu. Devon, na którą Simone całkiem zrzuciła obowiązek opieki nad chorym ojcem (Bill Camp, „Gambit królowej”), zacznie z grubej rury, by przejść do całkiem zrozumiałej w tej sytuacji konfrontacji, a następnie zacząć poważnie o obawiać się o siostrę. Powodów, jak się okazuje, ma aż nadto.

Rozpakowywanie kolejnych warstw bohaterek „Syren” – dotyczy to również, a w pewnym momencie wręcz przede wszystkim, Michaeli – to czysta przyjemność, ale i coś więcej. Smith Metzler tworzy dojrzałe, złożone portrety kobiecości, zagłębiając się z jednej strony w osobiste traumy, którymi obdarzone są wszystkie postacie, a z drugiej, pokazując, jak łatwo świat robi z nas diablice, dziwki, wariatki, socjopatki, słodkie idiotki albo wręcz wszystkie naraz – i jak trudno jest uciec przed byciem wciśniętą w tego typu schematy. I Devon, i Simone, i Michaela spędzają trzy dni w specyficznym rodzaju obłędu, doprowadzone do granic wytrzymałości i zmuszone do konfrontacji z demonami wewnątrz i na zewnątrz. Jednych i drugich mają zaś bez liku.
Specyficznym rodzajem obłędu jest zresztą cały serial, oparty na pokręconych pomysłach, twistach rodem z kosmosu i zabawach konwencją a to thrillera, a to opery mydlanej – cały czas z wyraźną domieszką czarnej komedii. Gdyby traktować fabułę poważnie, należałoby powiedzieć, iż nie wszystko tutaj działa, nie na wszystko dacie się nabrać, a niektóre wydarzenia rozgrywają się po prostu za szybko, aby mieć czas zyskać jakąkolwiek wiarygodność. Koniec końców fabuła „Syren” to jednak tylko pretekst, by opowiedzieć pełną satyry i mocnych ocen przypowieść klasową – a to Smith Metzler naprawdę potrafi robić, wystarczy przywołać wspomnianą „Sprzątaczkę” – rozgrywającą się w świecie jak z „Plotkary”, „Zemsty” czy współczesnego „Pozłacanego wieku”.
Syreny – czy warto oglądać serial Netfliksa?
Najlepsze zaś w „Syrenach” jest to, iż wszystko, co mówią o dzisiejszym społeczeństwie, o ostrych podziałach klasowych w podobno najbardziej egalitarnym kraju na świecie, o naszej obsesji na punkcie luksusu, bywania w towarzystwie, sukcesu mierzonego pozycją społeczną, drogich kiecek, zegarków i innych gadżetów, mówią niejako mimochodem. Serial Netfliksa, będąc błyskotliwą satyrą, pozostaje świetną rozrywką, istnym popkulturowym cukiereczkiem, który aż chce się połknąć i zapytać o więcej.

Wszystko jest tu pyszne, błyszczące i lukrowane, jak w świecie Barbie, a dekonstrukcja tej wersji mitu amerykańskiego snu w towarzystwie zadziornej Meghann Fahy sprawia ogromną satysfakcję. Przewrotność to znak firmowy „Syren” i choćby jeżeli zachowania bohaterów nie zawsze zostają w stu procentach usprawiedliwione fabularnie – dotyczy to zwłaszcza facetów, na czele z Peterem i Ethanem (Glenn Howerton, „U nas w Filadelfii”), bogatym kochankiem Simone – ogląda się to pysznie i bez zadawania zbędnych pytań, typu: „a czemu tak, a nie inaczej?”, aż do ostatnich scen finału.
Netflix naprawdę umie w miniseriale i na szczęście w żadnym z nich nie gra Nicole Kidman. O ile kolejne iteracje „Wielkich kłamstewek” – uprzywilejowani bogacze bawią się w morderstwo – zrobiły się już nudne, o tyle sama forma rozrywki, pozwalająca powiedzieć więcej i głębiej niż dzięki filmu, a jednocześnie bez dręczenia widza zbędnymi kolejnymi sezonami, ma się świetnie. Molly Smith Metzler stworzyła kolejny hit po „Sprzątaczce”. Też osadzony w realiach podziałów klasowych i szkodliwego społecznie elitaryzmu, ale poza tym zupełnie inny – zabawny i ostry jak Devon, słodki jak sukienki Simone, a do tego pełen tajemnic, konfrontowania się z traumami i wymaganiami stawianymi przez świat, pytań o zdrowie psychiczne i wszystkiego tego, co potrafi uczynić współczesne bohaterki interesującymi ludźmi. Oglądajcie, bo warto.