Światy z poświaty

filmweb.pl 2 miesięcy temu
Nocami amerykańskie przedmieścia toną w błękitnej poświacie telewizorów. Oglądane z poziomu chodnika okna pogrążonych w hipnozie domów migoczą i pulsują w atmosferze wielkiej niesamowitości i nieskończonej samotności zarazem. To właśnie ten "świat duchów" miał na myśli Daniel Clowes, kiedy w komiksie "Ghost World" sportretował skąpaną w bladobłękitnej łunie pułapkę amerykańskiej suburbii lat 90. W 2024 roku jej duchy nostalgicznie wracają w "I Saw the TV Glow", trochę filmie, a trochę seansie duchologicznym. Filmie niby totalnie retro, a jednak totalnie aktualnym. Takim, który przez obwodnicę czasowego paradoksu trafia w sedno naszego paradoksalnego "teraz".

Justice Smith, Brigette Lundy-Paine
  • A24


W "Blue Velvet" Davida Lyncha pod fasadą fantazji lat 50. tętniły robaczywe koszmary lat 80. W filmie Jane Schoenbrun podobnie: kolorowe amerykańskie sny lat 90. okazują się być awersem ponurej współczesności. Tyle iż już nie jedynie amerykańskiej, ale globalnej. Taki mamy zeitgeist, takiego mamy (nomen omen) ducha.

Prawda czasu, prawda ekranu. W końcu ekran – czy to telewizyjny, czy kinowy, laptopowy czy telefonowy – ma niesamowitą, lustrzaną adekwatność. W jego zwierciadle może odbijać się to, co osobiste, jak i to, co publiczne. To, co partykularne, i to, co uniwersalne. Bywa on tyleż oknem do wnętrza cudzej duszy, co drzwiami prowadzącymi na zewnątrz własnej głowy, wyjściem na szeroki świat. Ekran to również idealne lustro dla siebie samego: zapętlający się w cytatowo-przypisową nieskończoność meta-język, narzędzie analizy. Aparat do (samo)badania – kina kinem i serialu serialem.

W wybitnym, "instant" klasycznym "I Saw the TV Glow" wszystkie te ekrany mnożą się i przeglądają w sobie, a my możemy przejrzeć się w nich. Trochę dać się sparaliżować, trochę dać się zahipnotyzować. Ewentualnie krzyknąć: "dokładnie!".

*

Brigette Lundy-Paine, Ian Foreman
  • A24
  • Spencer Pazer


Bohaterami "I Saw the TV Glow" są Owen (Justice Smith) i Maddy (Brigette Lundy-Paine). Poznajemy ich jako parę wyobcowanych nastolatków, którzy w 1996 roku nawiązują na szkolnym korytarzu nić porozumienia. Łączy ich wspólna fascynacja serialem telewizyjnym "The Pink Opaque". Starsza Maddy staje się przewodniczką Owena po mitologii emitowanej wieczorami serii, która pod pretekstem młodzieżowej dramy oferuje rozbudowaną, ekscentryczną symbolikę i czekające na zgłębienie mroczne sekrety. Podążając w głąb fanowskiej króliczej nory bohaterowie zaczynają z czasem wierzyć, iż świat serialu jest prawdziwszy od tego, który za prawdziwy dotychczas uznawali – a jeżeli choćby nie prawdziwszy, to przynajmniej bliższy ich własnej prawdzie o sobie samych. Kultowa produkcja wysyła bowiem w świat wiadomość, jakiej potrzebują straumatyzowane codziennością nastolatki: inna rzeczywistość jest możliwa.

"The Pink Opaque" opowiada przecież o parze dziewczyn, które – choć mieszkają w odległych zakątkach USA – łączą siły, by walczyć z czarnym charakterem znanym jako Pan Melancholia. Symbolika jest czytelna: oto siostrzeństwo dusz zjednoczonych ponad podziałami przeciwko siłom zła. Równie czytelne są nawiązania do perełek telewizji lat 90., z jakich Schoenbrun tka ikonografię swojej opowieści-w-opowieści.

Najważniejszym punktem odniesienia jest "Buffy: Postrach wampirów", zaklęta w szeregu mniej lub bardziej ukrytych cytatów (np. w epizodycznym występie Amber Benson). Motyw "najtisowego serialu młodzieżowego z bogatym podtekstem dziwności" pasuje też do takich zapomnianych klasyków jak "Eerie, Indiana" czy "The Adventures of Pete and Pete" (obaj Piotrkowie, Michael C. Maronna i Danny Tamberelli, również przemykają przez ekran). Oczywiście nie sposób zapomnieć o "Miasteczku Twin Peaks" oraz "Z Archiwum X". Oba seriale, wyświetlane najtisowymi wieczorami, kusiły całe pokolenie aurą owocu zakazanego – zwłaszcza, gdy telewizor odgradzały zasieki rozstawione przez surowych rodziców wysyłających cię do łóżka.

Można by tak długo wyliczać, bo podobnych skojarzeń są dziesiątki, a każdy będzie miał swoje własne – i o to chodzi. W rękach Schoenbrun nawiązania przestają być tylko aluzjami czy pastiszami o konkretnych desygnatach. Sumują się bowiem we wspomnienie pewnego stanu ducha. To stan celebrowanej w fanowskich niszach gotowości na odbiór podprogowych sygnałów. Stan wiary, iż teksty popkultury, oprócz realizowania oficjalnych kapitalistycznych imperatywów, potrafią podkopać zabetonowane kulturowe oczywistości. Że filmy, seriale, piosenki, chociaż są produktami, bywają też orężem subwersji.

*

Ian Foreman
  • A24
  • Spencer Pazer


Na tym gruncie Schoenbrun buduje swoją metaforę – a w zasadzie dwie metafory. Być może największym osiągnięciem "I Saw the TV Glow" jest właśnie to, iż udaje się tu pięknie połączyć osobiste ze wspólnotowym, unikalne z uniwersalnym. To przecież film zarazem o doświadczeniu zblokowanego queera, jak i manifest całego zblokowanego pokolenia. Pokolenia, które zamiast realizować marzenia, przeżywa je za pośrednictwem świecących ekranów, w usilnej próbie prześnienia rzeczywistości nieprzystającej do ideałów i oczekiwań.

Stąd oniryczno-tajemnicza, koszmarowo-senna poetyka "I Saw the TV Glow", która swoją drogą aż się prosi, by zaszufladkować ją jako "horror". Ale robiąc to, tylko zawiedziemy oczekiwania widzów liczących na suspens i gore. Bo przestrzenią prawdziwej grozy nie jest tu jakiś "ostatni dom po lewej", tylko ot, każdy dom (czytaj: społeczeństwo). Zamiast jump-scare’ów jest zaś banalna rozmowa z ojcem: "Tato, mogę obejrzeć serial?" – "Ten serial dla DZIEWCZYN?". I już, więcej słów nie trzeba, Schoenbrun chwyta sedno sprawy w jednym, mrożącym dialogu. Smaku dodaje fakt, iż w autoironicznej roli ojca pojawia się Fred Durst z Limp Bizkit, chodząca ikona agresywnej heteronormatywności późnych najtisów. Za symboliczny kontrapunkt służy mu zaś wybrzmiewające na soundtracku sentymentalne "Tonight, Tonight" grupy The Smashing Pumpkins – dodatkowo jeszcze "przegięte" w queerowym coverze Snail Mail.

Fred Durst
  • A24
  • Spencer Pazer


Podobną rolę wentyla bezpieczeństwa pełni w życiu bohaterów właśnie telewizja. Kiedy Maddy deklaruje, iż "lubi dziewczyny", zmieszany Owen odpowiada jej, iż sam lubi… seriale. Bo tylko w lustrze "The Pink Opaque" oboje mogą zobaczyć swoje ukryte przed światem tożsamości: ona identyfikuje się z serialową chłopczycą Tarą (Lindsey Jordan), jemu przypada rola dziewczęcej Isabel (Helena Howard). Schoenbrun komponuje tu ciekawą semantyczną matrioszkę. Dla bohaterów "I Saw the TV Glow" serial jest zwierciadłem "różowym". Dla samej Schoenbrun – jako osoby niebinarnej – jej własny film to jednak lustro jak najbardziej czarne. Historia Owena jest przecież historią tożsamościowego niespełnienia, porażki. Chłopak utyka w grobie swojego "martwego imienia". Nie znajduje siły, by przemóc niepewność, strach, wstyd, poczucie, iż coś z nim nie tak. Nie potrafi podążyć za przykładem serialu. Różowy ("pink") ekran telewizora pozostaje dla niego tragicznie nieprzenikniony ("opaque").

Schoenbrun stawia tu na głowie klasyczną horrorową ikonografię: odwrotnie niż upiór z japońskiego "Ring" Owen próbuje w jednej ze scen wczołgać się DO telewizora. O ironio: powstrzymuje go ojciec, w akcie tyleż rodzicielskiej miłości co rodzicielskiej kontroli. To istotny moment, w którym objawia się dwuznaczny urok tytułowego "blasku". Bo pokazuje, jak fanostwo może przestać być lekarstwem i stać się chorobą. Z uwięzionego w kokonie motyla Owen powoli zmienia się w ćmę samobójczo lecącą do światła.

I właśnie tu metafora Schoenbrun dyskretnie przekracza queerowe ramy. W końcu blask telewizora to uniwersalne opium na ból istnienia: nieważne, czy cierpisz w swoim czy w nie swoim ciele. Dlatego też czarnym charakterem "The Pink Opaque" jest wspomniany Pan MELANCHOLIA. Oczywiście: jego straszna księżycowa gęba to kolejny wielopoziomowy cytat – z "Podróży na Księżyc" Mélièsa, z teledysku "Tonight, Tonight" The Smashing Pumpkins, z komiksu "Flex Mentallo" Granta Morrisona i Franka Quitely'ego. Ale to przede wszystkim gęba depresji. Egalitarnego demona, który ma gdzieś, jaki serial wolisz i jakich zaimków używasz.

*

Helena Howard
  • A24
  • Spencer Pazer


Zachodzi jednak podejrzenie, iż przesadzam z tym uniwersalnym urokiem "I Saw the TV Glow" (hej, może nie wszystko musi być uniwersalne). Kilkoro znajomych sprawozdało mi, iż poważnie odbili się od ekranu (hej, może po prostu w liceum słuchali za mało "Mellon Collie and the Infinite Sadness"). Proszę więc zaprotokołować: to film tak zwany dziwny. Tak, Schoenbrun podpina się pod tonację pamiętnika z dojrzewania, na jakim zbudowano historię amerykańskiego niezalu. Ale popycha tę konwencję w stronę hipnotycznej elegii-medytacji. W efekcie miejscami bliżej stąd do youtube’owej "Krainy grzybów" niż do klasycznego kina fabularnego: coś dymi, migają jakieś światła, z ekranu telewizora straszy kwaśny lód w wafelku. choćby "Donnie Darko", postawiony obok, wyda się względnie normalny.

Sporo wyjaśnia rzut oka na listę dziesięciu filmów wszech czasów według Schoenbrun (wybranych dla magazynu "Sight & Sound"). "Sieci popołudnia" Mayi Deren sąsiadują tam z "Totally F***ed Up" Gregga Arakiego i szeregiem niszowych, wybitnie nowohoryzontowych tytułów. Jest tam też "Twin Peaks" – ale nie relatywnie lajtowe dwa pierwsze sezony, tylko bezkompromisowy "Twin Peaks: The Return". Pasuje! Podobnie jak serial Davida Lyncha "I Saw the TV Glow" przypomina koszmar wyświetlony na ekranie czyjejś podświadomości. To psychodeliczna, "melancholijna i nieskończenie smutna" opowieść o przemijającym blasku – tyleż serialowym, co po prostu egzystencjalnym.

I jasne: w odbiorze "I Saw the TV Glow" absolutnie pomaga zaplecze pokoleniowej wspólnoty z osobą autorską. Pomaga gotowe do zagospodarowania poletko kulturowej nostalgii. Ale kto wie, czy ten wyrastający z millenialskiego spleenu film nie podsumowuje aby jeszcze trafniej generacji Zet i jej poczucia nostalgii za nostalgią (ja nie wiem, Wy mi powiedzcie).

Poza tym Schoenbrun nie alienuje się, przemawiając jakimś fanowskim żargonem. Język, którego używa, mimo iż opiera się na symbolach oraz generalnej "dziwności", jest niezwykle klarowny. Bo choć gęsto tu od nawiązań oraz metafor, to wszystkie one pięknie się sumują, a kolejne przywoływane "TV Tropes" służą za – dosłownie - tropy prowadzące do celu (czyli do sensu). Koniec końców forma podąża za funkcją: film jest dziwny, bo to film o czuciu się dziwnym. Z akcentem na "czucie": "I Saw the TV Glow" jest semantyczną łamigłówką, ale nie jest opowieścią, której doświadcza się tylko głową, dekodując na zimno siatkę znaczeń. Schoenbrun wymierza bowiem cios prosto w widzowskie trzewia.

Justice Smith
  • A24
  • Spencer Pazer


Siłę tego ciosu może osłabić chyba tylko fakt, iż Owen to bohater zdecydowanie pasywny. Ot, żywe przeciwieństwo scenariopisarskiej dyrektywy, zgodnie z którą postać musi się "rozwijać" i "przechodzić przemianę". Owen się nie zmienia, co najwyżej starzeje. I tyle. Ktoś pewnie powie zaraz, iż "I Saw the TV Glow"to seans użalania się nad sobą. Ale gdzie jest napisane, iż sala kinowa nie służy też do takich seansów?

Zaglądając w swoje prywatne czarne zwierciadło, Schoenbrun odmawia spełnienia (potencjalnych) oczekiwań (potencjalnej) publiczności: żeby bohater przepracował problem, "spełnił się", "zrealizował" i "wyzdrowiał" (cokolwiek to znaczy). Taki efekt tylko jeszcze potęguje kontrast między Owenem a Maddy. Emanująca licealną blazą Brigette Lundy-Paine jest w swojej roli bez mała charyzmatyczna – choćby jeżeli to charyzma podszyta desperacją zapędzonej w kozi róg nastolatki (scena jej długiego monologu o zaciskającej się pułapce czasu jest wręcz elektryczna). U jej boku Justice Smith dosłownie maleje w oczach. Ale przecież o tym jest to film.

Smith zdążył już wyrobić sobie renomę etatowego nerda. Rozpychając się kościstymi łokciami w świecie blockbusterów – od "Detektywa Pikachu" po "Dungeons & Dragons: Złodziejski honor" – znalazł w Hollywood kącik niehollywoodzkiej wrażliwości. Pod przewodnictwem Schoenbrun, grając w prawdziwie niehollywoodzkim filmie, może wreszcie pójść na całość. Tym bardziej, iż kamera Erika Yue jest niezwykle wyczulona na aktorskie decyzje: zwłaszcza akt spojrzenia w kamerę ma tu wielką ekranową siłę.

Dramat Owena, który czuje się nie-w-swoim-ciele, jest zresztą dosłownie zapisany w mowie ciała Smitha: w wycofanej pozie, w zgarbionych plecach, w uciekającym spojrzeniu, w permanentnym grymasie dyskomfortu. Scenariuszowy łuk narracyjny nabiera tu ciała, materializuje się i skręcą w pętlę – czyli w stryczek. Za pośrednictwem Smitha surrealistyczny film Schoenbrun odsłania tętniące realistyczne serduszko: czyli prawdę nagiej emocji. Tak, ekranowe mgły i poświaty to tylko zwidy, ale ekranowy ból potrafi zaboleć na serio. A jeżeli współodczuwanie ze skąpanymi w filmowym blasku postaciami pozwala nam zrozumieć lepiej własne traumy, to mamy tu do czynienia z kinem cokolwiek terapeutycznym.

*

Ian Foreman
  • A24
  • Spencer Pazer


"Lubię pamiętać rzeczy tak, jak je zapamiętałem. Niekoniecznie tak, jak się wydarzyły", mówił Fred Madison (Bill Pullman) w "Zagubionej autostradzie" Davida Lyncha, filmie, w którym kaseta wideo miała groźną moc zrywania zasłony fantazji i obnażania wypartej traumy. W "I Saw the TV Glow" Jane Schoenbrun – pod wieloma względami duchowa osoba spadkobiercza Lyncha – dopisuje nowy rozdział do tej mitologii prawdy i pamięci. Tym razem to jednak VHS jest nośnikiem analogowych snów, te zaś wyparowują na zerojedynkowej jawie. W jednej ze scen filmu dorosły Owen próbuje na skrzydłach nostalgii wrócić po latach do czczonego w młodości serialu. "The Pink Opaque" jest oczywiście dostępny w całości na serwisie streamingowym. Wystarczy tylko kliknąć "play". A jednak to już nie to: cyfrowy remaster nie dorasta do analogowego wspomnienia.

"I Saw the TV Glow" portretuje tu dwa równoległe zjawiska. Pierwsze ma podłoże psychologiczne. Może to znacie: oglądasz za młodu kawałek "Miasteczka Twin Peaks", ze strachu dymi ci czacha, a potem, wróciwszy do serialu po latach, nie umiesz znaleźć traumatycznej sceny, przynajmniej nie w kształcie, który wrył ci się w pamięć (przykład z życia wzięty). Pod tym względem wszyscy jesteśmy Fredami Madisonami – żyjemy bowiem na łasce (bądź niełasce) naszej wadliwej, analogowej pamięci. Urok telewizyjnej poświaty poniekąd tkwi w naszym oku – oraz wieku. Za młodu, najbardziej podatni, mamy największą szansę doświadczyć widzowskiej epifanii (w słowie "epifania" choćby kryje się słowo "fan"). Na starość zostaje nam już tylko widzowskie déjà vu. Przykład Owena obrazuje, jak zamyka się okno tej podatności. Bohater Schoenbrun przesypia moment, w którym fanostwo kipi od konstruktywnego potencjału – i budzi się po latach na ponurej imprezie urodzinowej: stary, zmęczony i gotów krzyczeć z rozpaczy. (Inna sprawa, iż Schoenbrun – być może, kwestia do dyskusji – zostawia nam promyczek nadziei, iż nigdy nie jest za późno.)

Tyle jeżeli chodzi o pierwsze zjawisko. Drugie wiąże się z technologią. Walter Benjamin pisał na początku XX wieku o unikalnej "aurze" dzieła sztuki, która zanika w procesie jego mechanicznej reprodukcji. Ale końcówka XX wieku – wbrew tezie Benjamina – wykształciła swoją własną aurę. Aurę powstającą właśnie w procesie transmisji i duplikacji: aurę migoczącego kineskopu oraz ziarnistej kopii kopii na kasecie VHS."I Saw the TV Glow" mimochodem dokumentuje jednak moment kolejnej rewolucji. Owen może się nie zmienił, ale coś mimo to się zmieniło: medium, za pośrednictwem którego kontaktuje się on z własnymi fantazjami. Czy tak jak Benjamin nie umiał przewidzieć narodzin nowej aury, tak równolatkowie Owena pozostaną skazani na medialną alienację w świecie, który wyrasta z ich odbiorczych nawyków? Czy będą już tylko tęsknić za starą poświatą i "krzyczeć na chmurę"?

Lindsey Jordan, Helena Howard
  • A24
  • Spencer Pazer


Kiedy w latach 90. zdobywało się wyczekiwany film na VHS-ie, był to ułomny, delikatny skarb: uchwycone na kawałku taśmy i plastiku zamglone marzenie. Niby kopia, ale unikat. Dziś nie ma już takich "unikatowych kopii", bo wszystko jest "wszędzie naraz". Wisi sobie w internetowym eterze, dostępne od ręki, niematerialne i w nieskończoność zwielokrotnione. Arbitralną i kapryśną ramówkę programu telewizyjnego zastąpił symetryczny szablon serwisu streamingowego ze swoim bezkresnym wachlarzem opcji, tyleż inspirującym, co demobilizującym. W tym jednak rzecz: technicznie wciąż jest wybór. Kto chce, może narkotyzować się strumieniem nostalgii, nostalgii za nostalgią i nostalgii do kwadratu. Ale może też łowić takie perły jak film Schoenbrun.

Kiedyś przecież "I Saw the TV Glow" trafi na streaming. Pytanie: czy za kilka (kilkanaście, klilkadziesiąt) też stanie się obiektem nostalgii? Czy sprawdzi się równie dobrze na serwisach streamingowych przyszłości? Czy poświata ekranu wciąż będzie wówczas smakowała tajemnicą? Czy będziemy jeszcze mieli wtedy ekrany?
Idź do oryginalnego materiału