Suki Waterhouse – modelka, aktorka, piosenkarka. Uszczypliwi powiedzą, iż chwytanie się wielu zawodów to domena ludzi, którzy w niczym nie są tak naprawdę dobrzy. 32-letnia Brytyjka postanowiła jednak ukrócić nieprzychylne opinie, po raz kolejny udowadniając, iż tworzy muzykę na wysokim poziomie.
Alice Suki Waterhouse rozpoczęła karierę modelki w wieku 16 lat. Reprezentowała jedne z największych modowych marek, takie jak Burberry, Tommy Hilfiger i Hugo Boss. Następnie spróbowała swoich sił w branży filmowej. Od niewielkiej roli w filmie Pusher trafiła do takich produkcji jak Love, Rosie czy Zbuntowana. W zeszłym roku połączyła swoje zdolności aktorskie i muzyczne w głośnej produkcji Amazona – serialu Daisy Jones & The Six, stworzonego na podstawie książki inspirowanej zespołem Fleetwood Mac. Gdzieś pomiędzy wybiegami i planami filmowymi Suki znalazła czas na pisanie piosenek. Wydany w 2017 roku singiel Good Looking stał się tiktokowym viralem 5 lat później. Od tego czasu artystka z coraz większą pewnością rozwija się w branży muzycznej, czego owocem jest tegoroczny album.
Zobacz również: Rea Garvey – Halo – recenzja albumu
Memoir of a Sparklemuffin brzmi fikuśnie. Nie chodzi mi wyłącznie o nazwę albumu, ale o całokształt. Ta płyta to istny kalejdoskop – każdy kolejny utwór pokazuje nowe, barwne kombinacje, mimo to całość pozostaje bardzo spójna i płynna. Być może jeszcze trafniejszym porównaniem byłoby nazwanie kolekcji tych piosenek pajęczą siecią. Sparklemuffin to bowiem potoczna nazwa kolorowych pająków skaczących.
Natrafiłam na Sparklemuffin – który jest szalenie kolorowy, wykonuje ten dziki taniec, a jego ziomki go zjedzą, jeżeli owa choreografia im się nie spodoba. Jest to metafora tańca życia, w której wszyscy jesteśmy zanurzeni. Ten tytuł brzmi dla mnie śmiesznie, niedorzecznie i wspaniale.
– Suki Waterhouse
Rozpoczynające album Gateway Drug jest na początku niepozorne. Jednak w połowie zmienia ton, wprowadzając wszystkie elementy charakterystyczne dla muzyki Suki. Mocniejsza perkusja, gitara elektryczna i efekt nałożony na głos wokalistki – tutaj retro ma nowoczesny wydźwięk. To samo można usłyszeć w Supersad. Zarówno w drugiej, jak i trzeciej piosence – Blackout Drunk – można doszukać się podobnego przekazu. Pod przykrywką skocznej melodii skarcone zostały powszechne zachowania mężczyzn, które uwłaczają ich partnerkom. Bo przecież nie ma sensu być supersmutnym!
Utwory takie jak My Fun najbardziej oddają charakter Memoir of a Sparklemuffin. Po prostu bije od nich moc beztroskiej zabawy. Być może gryzie się to z warstwą liryczną, w której Suki często rozlicza się z nieprzyjemnościami ze swojej przeszłości. Jak jednak stwierdza sama twórczyni tego albumu: trzeba stale wystawiać ciemność na światło słoneczne. Kiedy jest odsłonięta, zostaje uleczona. Moim zdaniem utwory Waterhouse nie tracą powagi przez skoczną melodię. W końcu smutki i lęki naprawdę wydają się mniej straszne, kiedy mówimy o nich głośno.
Nie wszystkie kawałki są jednak wesołe i energiczne. Model, Actress, Whatever ma już w sobie więcej patosu. Kolejne To Get You przypomina natomiast bardziej balladę z lat 90. Ten senny pop rodem z dyskografii Mazzy Star kontynuowany jest także w Lullaby i Could’ve Been a Star.
W kontraście wybrzmiewają natomiast jedne z moich ulubionych pozycji na tej płycie: Big Love, OMG oraz To Love. Wszystkie wyróżniają się mocniejszym wokalem, jednak to w szczególności refren trzeciej z tych piosenek pokazuje skalę możliwości Suki.
W tej naprawdę dobrej produkcji Suki Waterhouse udało się niestety zawrzeć 2 największe przekleństwa dzisiejszego rynku muzycznego: za krótkie piosenki i za długi album. Choć te skrajności lekko się wyrównują, nie da się ukryć, iż więcej niż połowa utworów trwa ledwo ponad 2 minuty. Uciekają więc bardzo szybko, a mimo to całość i tak trwa prawie godzinę. Wszystko za sprawą aż 18 utworów. choćby ja, będąc szczerze zainteresowana poszczególnymi kawałkami, zaczęłam pod koniec niespokojnie przebierać nogami.
Warto jednak sięgnąć po Memoir of a Sparklemuffin. Głos Suki Waterhouse ma w sobie to coś, co koi i magnetyzuje. Album jest świeży, jednocześnie uwalnia uczucie nostalgii i przenosi słuchacza kilka dekad wstecz. Myślę, iż można znaleźć kawałek siebie w tym wydawnictwie – jeżeli nie w aranżacji instrumentalnej, to w autentycznych tekstach. Być może jest tak za sprawą magii, jaką rozsiewa ta płyta. Niewątpliwie ma ona w sobie coś bajecznego.
Fot. główne: Jeremy Soma