Po pięciu latach od ogłoszenia serialu i aż 57 latach od wydania oryginalnej powieści doczekaliśmy się. Na Netfliksie debiutuje dziś „Sto lat samotności”. Adaptacja, w którą aż trudno uwierzyć, i to w więcej niż jednym sensie.
Jeśli „Sto lat samotności” to dla was jedna z najważniejszych książek życia – dla mnie tak jest niezmiennie od 25 lat, niezależnie od tego, czy reszta świata uważa, iż panuje „moda na realizm magiczny”, czy dla odmiany przyznawanie się do miłości do literatury iberoamerykańskiej jest akurat szczytem obciachu – to czekanie na dzisiejszy poranek musiało być dla was źródłem potężnego niepokoju, by nie powiedzieć: udręki. Spieszę was uspokoić. Widziałam przedpremierowo osiem odcinków serialu Netfliksa (czyli całą 1. serię) i jestem zachwycona tym, jak streamingowy gigant ożywił na ekranie Macondo.
Sto lat samotności – o czym jest serial Netfliksa?
Żeby zebrać myśli, a te, niczym czas w Macondo, żyją w mojej głowie własnym życiem, kiedy przychodzi do opisywania tego konkretnego dzieła, zacznę od faktów. „Sto lat samotności” to adaptacja wydanej w 1967 roku książki Gabriela Garcíi Márqueza, która zrewolucjonizowała ówczesną literaturę, opowiadając pełną emocji historię rodzinną na tle burzliwych dziejów Ameryki Południowej w sposób, w jaki nikt tego jeszcze nie zrobił. Arcydzieło kolumbijskiego noblisty, wychodząc od zakazanej miłości dwójki kuzynów, którzy uciekają z rodzinnej wsi, by założyć własną, utopijną osadę, a następnie prezentując wzloty i upadki ich samych, jak również sześciu pokoleń ich potomków, łączy w sobie brutalną rzeczywistość dziejów ojczyzny pisarza z iście baśniową formułą.
Gdyby zapytać zakochanych w tej powieści czytelników, o czym w zasadzie jest „Sto lat samotności”, otrzymalibyście więcej odpowiedzi, niż byłoby pytanych. Dla jednych to przede wszystkim najwybitniejsza saga rodzinna w historii światowej literatury. Inni powiedzą, iż to w sumie prosta książka o miłości. Jeszcze inni stwierdzą, iż „Sto lat samotności” jest o historii i polityce. Albo choćby o czymś jeszcze gorszym – o naturze ludzkiej. A może to po prostu czysty absurd w najbardziej romantycznym wydaniu?
Wszystko zaczyna się od tego, iż młodzi kuzyni, José Arcadio Buendía (Marco González, „Mroczna godzina”, a w starszej wersji Diego Vásquez, „El Chapo”) i Úrsula Iguarán (Susana Morales, „Siedem skrzynek”, a później Marleyda Soto, „Mroczne bestie”), zakochują się w sobie do szaleństwa – to często powracający i będący źródłem wielu nieszczęść motyw w tej historii – i postanawiają się pobrać. Kazirodczy związek nie spotyka się z akceptacją ani ich rodzin, ani mieszkańców wioski, więc w efekcie paru kuriozalnych splotów zdarzeń dwójka jeszcze w sumie dzieciaków postanawia odejść z rodzinnych stron i założyć własną wioskę gdzieś nad morzem. Bo przecież gdzieś musi być morze, prawda? Za tym ogromnym pasmem górskim, które wystarczy przejść.
Bujającemu wciąż w obłokach Josému Arcadiowi i twardo stąpającej po ziemi Úrsuli w ich wyprawie życia towarzyszy grupa przyjaciół, z którymi, w momencie największego zmęczenia i desperacji, nigdy nie znalazłszy morza, Buendíowie zakładają własną arkadię nad strumykiem w środku dżungli. Następnie zaś wszyscy ci dobrzy ludzie żyją przez dekady życiem cudownie prostym: rodzą się kolejne dzieci, osada rozwija się z wioski w prężne miasteczko, a do miasteczka co jakiś czas powraca grupa Cyganów (świadomie nie piszę „Romów”, wynika to z charakteru oryginału i XIX-wiecznego czasu akcji powieści) z Melquíadesem (Moreno Borja, „Carmen i Lola”, „Zaraza”) na czele, przywożąc ze sobą coraz bardziej niesamowite wynalazki, od magnesu, poprzez lód, aż po mapy świata, kompas, przyrządy astronomiczne i cały zestaw „małego alchemika”.
José Arcadio, nie mogąc się nadziwić, co potrafi zaoferować zewnętrzny świat, którego nigdy nie widział, z pomocą cudów przynoszonych przez Melquíadesa przekuwa swoją nieograniczoną wyobraźnię w wizję rozwoju Macondo. Úrsula pilnuje, żeby nie stracił przy tym resztek zdrowego rozsądku – choćby kiedy sam z siebie dochodzi do wniosku, iż świat musi być okrągły jak pomarańcza, albo upiera się zrobić dagerotyp boga, żeby potwierdzić na pewno jego istnienie – a wokół rozkwita życie w całej swej wspaniałości.
Tak, bywają momenty trudne i trudniejsze – na przykład kiedy w domu Buendíów zamieszkuje osierocona dziewczynka, która je tylko ziemię i trzeba ją tego oduczyć, albo gdy na mieścinę spada plaga bezsenności, sprawiając, iż rzeczywistość całkiem się wymyka jej mieszkańcom – ale ogólnie można powiedzieć, iż w Macondo kwitnie doskonale utopijne, szczęśliwe życie. Do czasu, gdy w miasteczku pojawia się przysłany przez rząd zarządca, a w życie prostych ludzi z buciorami wkracza polityka. I kościół.
Sto lat samotności to adaptacja, która robi wrażenie
Zekranizowanie wszystkich wydarzeń i wychwycenie wszystkich znaczeń „Stu lat samotności” nie byłoby możliwe i serial Netfliksa tego nie robi. Osiem odcinków, z których większość trwa nieco ponad godzinę, wystarczyło jednak, żeby w miarę wiernie oddać wszystko to, co napisał Márquez – i nie mówię tylko o najbardziej praktycznym aspekcie adaptacji, czyli przeniesieniu całego tego wielowątkowego, wypakowanego licznymi postaciami o bardzo podobnie brzmiących imionach, szaleństwa na ekran.
Netfliksowe „Sto lat samotności”, którego współscenarzystą jest José Rivera („Dzienniki motocyklowe”), a reżyserami Alex García López („Wiedźmin”) i Laura Mora („Zabić Jezusa”), dokonało rzeczy niemożliwej, to znaczy oddało na ekranie ducha powieści, w której sprawy przyziemne w najbardziej naturalny sposób na świecie spotykają się z pojmowanymi dosłownie zdarzeniami prosto z baśni, legend i folkloru ludowego.
Kiedy więc starszy José Arcadio popada w taki obłęd, iż pozostaje tylko przywiązać go na wiele lat do kasztana, rzeczywiście oglądamy go przez pół serialu pod tym kasztanem. Kiedy do serialu wpada Rebeca (Nicole Montenegro, a w dorosłej wersji Akima, „Shameless”) i zaczyna jeść ziemię, widzimy drastyczne skutki spożywania ziemi dla układu pokarmowego człowieka. Kiedy starszy syn Buendíów, nazwany tak po ojcu José Arcadio (Edgar Vittorino, „Życie bez pozwolenia”), wywołuje u jednej z niewiast takie orgazmy, iż powodują trzęsienie ziemi, cały dom faktycznie drży w posadach.
Kiedy na miasteczko spada deszcz żółtych kwiatów, naprawdę widzimy kwiaty spadające z nieba niczym płatki śniegu w Stars Hollow. A kiedy wybucha wojna i dorosły Aureliano (Claudio Cataño, „La nieta elegida”), młodszy z synów Buendíów, ogłasza się pułkownikiem i zaczyna trwającą lata kampanię przeciwko rządzącym, widzimy całe bitwy rozgrywające się w Macondo i poza nim, z całym ich realistycznym koszmarem, unaoczniającym tragikomiczną kuriozalność targającego Kolumbią – i żeby tylko Kolumbia miała taki problem – sporu konserwatystów z liberałami.
Twórcy serialu zapowiadali „połączenie dramatycznej historii Kolumbii z czułym, radosnym i poetyckim wejrzeniem w kulturę latynoamerykańską” – i o dziwo, wcale nie przesadzili z tymi zapowiedziami. Ich adaptacja rzeczywiście jest tym wszystkim i jest czymś jeszcze więcej: pięknym, głębokim, tragicznym, zabawnym i poruszającym, a przy tym prawdziwie epickim wyobrażeniem całej tej nieuchwytnej magii, którą Márquez przekazał w słowach na blisko 500 stron swojej powieści. Netflix nie szczędził budżetu na oszałamiające miejscówki, ogromne i dopracowane w każdym szczególe scenografie, perfekcyjne kostiumy i setki statystów w licznych zbiorowych scenach.
„Sto lat samotności” opowiedziane zostało na ekranie z rozmachem, na jaki zasługiwało – a jednocześnie serial udowadnia, iż zmarły w 2014 roku pisarz miał rację, nie pozwalając sprzedać praw do książki na adaptację filmową (prawa Netfliksowi na serial sprzedali dopiero jego synowie po jego śmierci). Film za nic w świecie nie byłby w stanie przekazać całej złożoności i wielowymiarowości jego dzieła, o samym klimacie nie wspominając. Tymczasem serial, który ma łącznie liczyć 16 odcinków, robi to nieomal bezbłędnie, oddając sprawiedliwość nie tylko samej fabule, ale i jej licznym znaczeniom metaforycznym, podtekstom, symbolice – całej tej delikatnej, a jednocześnie gigantycznej konstrukcji, którą utkał Márquez. To wielkie osiągnięcie.
Sto lat samotności – czy warto oglądać serial Netfliksa?
Pytacie, czemu nieomal bezbłędnie, a nie po prostu bezbłędnie? No cóż, chodzi o drobiazgi. Odnotowywałam je zwłaszcza na początku seansu, kiedy nie mogłam uwierzyć, iż się udało, więc wypisywałam zarzuty typu: ta scena była dłuższa i głębsza w oryginale, tę pominęli całkowicie, a tamtą streścili niczym Wikipedia. jeżeli więc kochacie powieść Márqueza do tego stopnia, iż znacie ją na pamięć, będą wam się zdarzać momenty, kiedy poczujecie zgrzyt: a to przycięta scena, którą aż prosiłoby się pociągnąć, a to podopisywane dialogi, a to jakiś skrót myślowy, bo osiem godzinnych odcinków wcale nie wystarczyło, aby szczegółowo przenieść wszystko z kart książki.
Wydaje mi się jednak, iż tego typu sytuacji nie dało się uniknąć: nie da się przenieść powieści na ekran w skali 1:1 i zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie mieć problem z jakimś drobiazgiem. W tym przypadku jednak są to rzeczywiście niewielkie problemy, a zmiany, jakich dokonali twórcy, bez większej przesady można nazwać kosmetycznymi. Od pierwszej chwili, kiedy to narrator wita nas słowami wyjętymi prosto z książki – „Wiele lat później, gdy stanął przed plutonem egzekucyjnym, pułkownik Aureliano Buendía miał przypomnieć sobie to odległe popołudnie, gdy ojciec zabrał go ze sobą, żeby pokazać mu lód” – czuć w tej nowej, zadziwiająco udanej wersji ducha oryginału.
Próbując szukać dziury w całym, zastanawiałam się z drugiej strony – kiedy już doszukiwanie się z lupą nieścisłości nie zaprowadziło mnie donikąd, a serialowe „Sto lat samotności” wciągnęło mnie tak, iż zapomniałam o całym świecie – czy nie jest to zbyt poprawna adaptacja. Czy na przykład nie wolałabym obejrzeć autorskiej wizji kogoś w stylu Noaha Hawleya – albo, szukając bliżej, Alfonso Cuaróna – kto wychodząc od treści oryginału, przeinterpretowałby ją w coś bardziej współczesnego. I tym samym, czy mniej wierna, a przy tym mniej odtwórcza ekranizacja „Stu lat samotności” nie byłaby zarówno dla czytelników, jak i nowych odbiorców czymś potencjalnie ciekawszym niż dość w sumie proste – przy całym rozmachu przedsięwzięcia – odwzorowanie książki.
Na pewno to pytanie pozostanie z nami na dłużej i być może kiedyś jakiś odważny filmowiec, z Kolumbii bądź spoza niej, się z nim zmierzy. Na razie cieszmy się, iż Netflix dokonał niemożliwego, zamieniając słowa noblisty w żywe obrazki, a jego dryfującą na granicy jawy i snu historię w namacalną rzeczywistość z prawdziwymi ludźmi z krwi i kości, przeżywającymi całkowicie realne, przy całym swoim oderwaniu od naszego pojmowania rzeczy realnych, życiowe euforii i dramaty. Witajcie w Macondo. Gwarantuję, iż nie uciekniecie przed swoim przeznaczeniem i jeszcze tu wrócicie.