„Stardust Brothers” – Symfonia kiczu | Recenzja | Festiwal Filmów Azjatyckich Pięć Smaków 2025

filmawka.pl 17 godzin temu

Rzadko zdarza się natknąć na film, który jest absolutnym świadectwem epoki i wiernym dokumentem czasów, w których powstał. Stardust Brothers Macoto Tezuki to jeden rzadkich przypadków, który spełnia te wymogi. To kapsuła czasu zamknięta w taśmie celuloidowej, która przenosi nas prosto do Japonii lat osiemdziesiątych, do kraju, który właśnie odkrywał, iż może być fabryką popkultury dla całego świata.

Zanim K-pop podbił świat i zanim ktokolwiek pomyślał o globalnym fenomenie azjatyckiej muzyki pop, była Japonia lat osiemdziesiątych. City pop i neonowe ulice Tokio odbijające się w szybach wieżowców – to tam wszystko się zaczęło. I Tezuka, syn legendy mangi Osamu Tezuki, uchwycił ten moment z precyzją chirurga i fantazją dziecka w sklepie z zabawkami. Stardust Brothers to jak patrzenie przez okno na maszynę, która produkowała marzenia sprzedawane w płytach winylowych i kasetach. To Ulisses japoński, podróż przez labirynt przemysłu rozrywkowego, gdzie można zgubić duszę, ale za to znaleźć się na okładce magazynu. Film pokazuje tę fabrykę marzeń bez fałszywej skromności – z całym jej błyskiem, brudem, cynizmem i magią.

Fabuła? lasyczna opowieść o wzlocie i upadku, tyle iż opowiedziana z japońską specyfiką. Dwóch muzyków z przeciwnych biegunów muzycznych – punk rocker Kan i new-wave’owy Shingo – zostaje zmuszonych do współpracy przez producenta, który obiecuje im bycie gwiazdami w tydzień. Stają się Stardust Brothers, lecą na szczyt, potem spadają równie szybko, gdy wytwórnia znajduje nowy produkt do wypromowania. Obok nich jest Marimo – fanka, która sama chce być idolem, ale musi walczyć z seksistowskim systemem, który widzi w kobietach tylko ozdoby, nie artystki. To wszystko kończy się przemocą, śmiercią i gorzką puentą. Mroczne zakończenie w kolorowej oprawie, cynizm ukryty w cekinach – kwintesencja japońskiego komentarza o przemyśle rozrywkowym.

Ale fabuła to tylko punkt wyjścia. Prawdziwa magia tego filmu kryje się w jego formie, stylu i absolutnie bezkompromisowym kiczu! Każdy kadr wygląda jak teledyski z pierwszych lat MTV – tylko iż podkręcone do 110%. MTV w 1985 to czas neonów, braku logiki i najbardziej przetworzonej przez producentów estetyki. Stardust Brothers bierze ten klimat i dokręca korbę tam mocno, iż każde ujęcie i scena iskrzy od przesytu stylizacji. Tezuka kręci ten film jak serię teledysków, gdzie każdy numer muzyczny to eksplozja wizualna. Są tam ujęcia, które wyglądają jakby A-ha – Take On Me spotkało Rio Duran Duran, a potem całość przeszła przez japoński filtr. Kolory krzyczą. Neony migoczą. Cekinowe kostiumy odbijają światło niczym dyskotekowa kula. Fryzury wyglądają jak architektoniczne cuda wyzywające grawitację i zdrowy rozsądek. To jest kicz w najczystszej postaci. Kicz, który nie udaje, iż jest czymś więcej. Kicz, który wie, iż jest kiczem i właśnie dlatego jest piękny.

fot. „Stardust Brothers” / mat. prasowe Festiwalu Filmów Azjatyckich Pięć Smaków

I te piosenki! Popowe i syntetyczne utwory stanowią prawdziwą esencję filmu. Rocky Horror Picture Show spotyka tutaj japoński świat showbinesu i my jako widzowie musimy to jakoś przełknąć. Każdy utwór to mini-spektakl, który opowiada o mechanizmach przemysłu rozrywkowego, o tym jak się tworzy idoli, ale jednocześnie niszczy ich od środka.

Muzyka brzmi jak esencja city popu–- gatunku, który zdefiniował japońską kulturę miejską lat osiemdziesiątych. Dużo bassu i syntezatory brzmiące jak przyszłość wyobrażona w 1985 roku. To są utwory, które mogłyby lecieć w tokijskim radiu między reklamami Sony Walkmana i Nintendo. To jest soundtrack konsumpcjonizmu – muzyka, która sprzedaje nie tylko siebie, ale cały lifestyle. Bo właśnie o tym jest ten film – o Japonii lat osiemdziesiątych i jej obsesji na punkcie konsumpcji. Japonia w tamtym okresie była krajem w szale ekonomicznym. Krajem kupującymł wszystko. Państwem, które wierzyło, iż można kupić szczęście. I przemysł muzyczny był częścią tej maszyny. Idole byli produktami, ich piosenki reklamami, a ich życia kampaniami marketingowymi. Tezuka pokazuje to bez osądu, ale i bez złudzeń. Jego Japonia to neonowy raj i kapitalistyczne piekło w jednym. Piękno i pustka. Sukces i samotność. To film, który kocha lata osiemdziesiąte i jednocześnie widzi ich ciemną stronę.

I jest tu jeszcze wątek seksizmu – subtelny, ale nieubłagany. Marimo jest tak samo utalentowana jak Kan i Shingo, może bardziej. Ale system nie pozwala jej zaistnieć na tych samych warunkach. Musi być fanką, musi wspierać męskie gwiazdy, musi czekać na swoją szansę. A kiedy ją dostaje, to nie dzięki wytwórni, nie dzięki producentowi – tylko dzięki czystemu szczęściu i determinacji. Film pokazuje, jak przemysł muzyczny w Japonii lat osiemdziesiątych traktował kobiety jako ozdoby, obiekty pożądania, produkty uboczne. Mogły być idolami, ale tylko w ściśle określonych ramach. Marimo jest zbyt niezależna, zbyt autentyczna. I właśnie dlatego system stara się ją zniszczyć. Jest to mądry komentarz zapakowany w cekinowy papier prezentowy. I właśnie przez takie wątki Stardust Brothers jest więcej niż tylko kiczowatą rozrywką.

Ten film to także dokument epoki, która stworzyła współczesny J-pop. To tutaj, w latach osiemdziesiątych, japońska muzyka popularna znalazła swoją formę. Na porządku dziennym była kontrola wizerunku i tworzenie idoli jako produktów. To był moment, kiedy Japonia zrozumiała, iż kultura może być eksportowym towarem. Patrząc na Stardust Brothers z perspektywy roku 2025, można dostrzec DNA wszystkiego, co przyszło później. Widoczne są początki systemu, które później udoskonalone zostały przez producentów K-popu. Film jawi się jako protoplaneta, z którego wyłoniły się całe galaktyki popkultury. I Tezuka wiedział, co robi. Jego film to miłosny list i akt oskarżenia jednocześnie. Widzi on piękno w tej muzyce, ale też mechanizmy, które kruszą ludzi i zmieniają artystów w towar.

fot. „Stardust Brothers” / mat. prasowe Festiwalu Filmów Azjatyckich Pięć Smaków

Aktorzy grają z ogromnym zaangażowaniem i energią. Kan Takagi i Shingo Kubota mają chemię – jednocześnie przedstawiają ogromną nienawiść do siebie, a jednocześnie braterstwo odnalezione w meandrach systemu. Kyôko Togawa jako Marimo to serce filmu reprezentująca cały wątek podłego traktowania kobiet, a Issay jako antagonista to idealny miks kiczowatego złola z lat 80, a przeraźliwie aktualnej postaci, która w popkulturze pojawia się po dziś dzień.

Stardust Brothers to film niedoskonały – są momenty, które się ciągną, są sceny, które mogłyby być lepiej napisane. Ale te niedoskonałości są częścią uroku. To nie jest film hollywoodzki z budżetem studia. To japoński film niezależny, który miał wizję i realizował ją z całych sił. I właśnie ta szczerość, ta autentyczność w kreowaniu sztuczności, właśnie to czyni film wyjątkowym. Stardust Brothers to pozycja obowiązkowa dla miłośników lat osiemdziesiątych, fascynatów historii japońskiej muzyki pop i wszystkich, którzy cenią filmy jednocześnie kolorowe i mroczne. Jest to kicz, ale kicz z misją.

korekta: Daniel Łojko


Tekst powstał w ramach patronatu medialnego nad Festiwalem Filmów Azjatyckich Pięć Smaków.

Idź do oryginalnego materiału