Star Wars: The Acolyte – recenzja serialu. Nowa nadzieja znów umarła

popkulturowcy.pl 2 miesięcy temu

Nowa nadzieja to tytuł, który zapoczątkował jedno z najsłynniejszych uniwersów na świecie. Jest to też najtrafniejsze określenie tego, co czują w środku miłośnicy tej franczyzy, wyczekując kolejnych gwiezdnowojennych produkcji. Niestety raz za razem ta nadzieja jest im sukcesywnie odbierana, gdy na świat przychodzi kolejny twór z tego uniwersum. Nie inaczej było w przypadku Akolity, w którą to produkcję wielu chcąc nie chcąc wierzyło.

Historia, która miała otworzyć przed fanami nowe, nieeksplorowane wcześniej na ekranie horyzonty, wydawała się strzałem w dziesiątkę w wykonaniu Disneya. Jednak nie wszystko złoto, co się świeci. Choć studio miało dobry pomysł, pokazało nam jedynie, jak zmarnować po raz kolejny wielki potencjał. The Acolyte osadzony 100 lat przed prequelową trylogią jest dziełem całkowicie odrębnym od Sagi Skywalkerów. Umiejscowiony jest w czasach, gdy zagrożenia wojną oraz ciemną stroną nie istniały. Wreszcie mieliśmy okazję przenieść się do epoki Wielkiej Republiki, czyli okresu do tej pory ukazanego jedynie w książkach i komiksach. Niestety nie była to taka podróż, na jaką zasługiwali fani, znudzeni porażkami Lucasfilmu.

Fabuła serialu na początku skupia się na tajemniczej wojowniczce polującej na grupę rycerzy Jedi. Zakon gwałtownie odkrywa jej tożsamość, po czym rusza tropem dziewczyny. Z biegiem czasu poznajemy motywacje zarówno wspomnianej wojowniczki, jak i podążających za nią rycerzy, oraz tajemnicę z przeszłości, która sprowadziła ją na drogę zemsty.

O fabule trudno powiedzieć więcej, aby nie ujawniać za dużo. I choć chciałbym wam opowiedzieć wszystko, aby zaoszczędzić wam czasu spędzonego na tułaczce przez tę historię, niestety nie mogę tego zrobić. Z jednej strony w serialu przeplata się motyw zemsty oraz zawiązuje się konflikt między Jedi a działającymi w ukryciu wysłannikami Ciemnej Strony.

fot: kadr z serialu/ Film Stories

W praktyce jednak śledzenie losów głównych bohaterów oraz odkrywanie, co tak naprawdę stało się przed laty, w ogóle nie jest interesujące, nie wciąga ani nie angażuje widza. Pierwsze 4 epizody to istna telenowela fabularnie zmierzająca donikąd. W 5 następuje zwrot akcji i pierwszy raz można poczuć jakieś większe emocje podczas obszernej sekwencji walki na miecze. Dalej jednak serial wraca na „właściwe” dla siebie tory – rozwleka się, podczas gdy widz znów zastanawia się, dokąd to wszystko zmierza.

Tu się na chwilę zatrzymam, ponieważ byłoby nie fair, gdybym stwierdził, iż w serialu nie ma absolutnie żadnego udanego elementu. Takowym jest chociażby pokazanie Jedi w nieco innym niż dotychczas świetle. Choć już w innych produkcjach mieliśmy zasugerowane, iż Strażnicy pokoju nie są tak światli i prawi, jak się wszystkim wydaje, to akurat The Acolyte prezentuje to w naprawdę udany sposób. Obserwujemy, jak działania kilku butnych rycerzy, kierujących się przekonaniem o własnej nieomylności, sprowadzają na pewną społeczność katastrofalne skutki. Przyznaję, iż naprawdę trafił do mnie taki sposób pokazania Jedi – jako niejednoznacznych bohaterów.

fot: kadr z serialu/ The Hollywood Reporter

Drugim elementem są wspomniane wcześniej pojedynki na miecze świetlne. O ile walki wręcz wyglądają sztucznie i kiczowato, o tyle gdy w ruch idą klingi, starcia robią się naprawdę emocjonujące i godne podziwu. Grupowe starcie z 5. epizodu przełamało nudę i zapewniło naprawdę sporą dawkę adrenaliny. Nie ma co ukrywać – te momenty, gdy wojownicy włączają miecze świetlne i zaczynają nimi siekać, są jednym z najważniejszych i najbardziej wyczekiwanych elementów każdej starwarsowej produkcji. Dobrze więc widzieć, iż w przypadku serialu The Acolyte twórcy naprawdę się do tematu przyłożyli. Nie popełnili tym samym wtopy z nowej trylogii, w której choćby walka na miecze pozostawiała wiele do życzenia.

I choć nad dynamicznymi i dopracowanymi pod kątem choreografii pojedynkami można by się dalej rozpływać, to niestety faktem jest, iż nie ratują one serialu przed absolutną porażką. Nowy serial spod znaku Star Wars jest produkcją pozbawioną ikry, infantylną i nudną, w której wiele ścieżek fabularnych jest całkowicie bezsensownych, a sami bohaterowie w większości nie są kimś, za kim zatęsknimy, gdy ich zabraknie. Nie wspominając już o tym, iż twórcy choćby nie spróbowali nas wprowadzić w realia nowej epoki. Nie mieliśmy okazji zobaczyć chociażby funkcjonującego w tamtych czasach Zakonu, nie licząc kilku rozmów prowadzonych w świątyni. To wszystko sprawia, iż szansa na stworzenie naprawdę dopracowanego, wciągającego serialu rozbiła się o skały. Przemilczę, iż jest to już kolejny raz. Wątpię jednak, by studio wyciągnęło choćby minimalne wnioski ze swojej porażki.


Źródło grafiki głównej: mat. prasowe
Idź do oryginalnego materiału