Niemal dwie dekady temu NME, jeden z bardziej rozpoznawalnych tytułów w historii prasy muzycznej, obwieścił nadejście new rock revolution – transatlantyckiego, nieformalnego ruchu, który rozpoczął się od wybuchu sławy The Strokes, The White Stripes i Interpolu, a w UK skutkował popularnością takich kapel jak Franz Ferdinand, Bloc Party i, co można uznać za końcówkę tego trendu, Arctic Monkeys. Luzacki indie rock i tzw. post-punk revival (nazwa tego trendu do dziś jest dla mnie ponurym żartem) stały się najmodniejszą muzyką najmodniejszych ludzi, a w konsekwencji zostały skomodyfikowane jak każdy inny produkt i zrodziły szereg ciężkich do odróżnienia od siebie naśladowców. Od dobrych kilku lat na ten pompowany medialnie balonik ciężko mi nie patrzeć krytycznie na ten wymuszony medialny cyrk (chociaż oczywiście zostało po nim trochę wartościowej muzyki).
Równocześnie nie ma tygodnia, by jakiś skamieniały umysł (pozdrawiam karykatury w postaci Gene’a Simmonsa czy Zbigniewa Hołdysa) nie lamentował nad śmiercią rocka. W domyśle mając oczywiście zdanie, iż jest to jedyna wartościowa forma muzyczna, a wszystko inne to gówno. Prawdziwe rozumienie muzyki jest oczywiście gdzie indziej – w każdym medium i każdym gatunku (od radosnego popu, przez country i metal, po abstrakcyjną atonalną elektronikę) można znaleźć wyraz dla emocji i sposobność do przekazania ciekawych pomysłów. Internet zatomizował z kolei wszelkie pokoleniowe doświadczenia na tyle, iż generacyjne generalizowanie jest równie bezwartościowym pitoleniem. I tak jak hyperpop jest narzędziem emancypacji dla osób queerowych i wykluczanych, tak gitary mogą w tej chwili równie dobrym narzędziem dla outsiderów, którzy nie przejmują się plemienną przynależnością.
Takie plemię na upartego można bowiem wyróżnić. Brytyjski post-punk kontynuatorów i kontynuatorki ma nieprzerwanie od lat. Splot różnych uwarunkowań sprawił jednak, iż w ostatnich kilkunastu miesiącach wydają oni jedne z najciekawszych albumów jakie ten gatunek widział od dawna. Przegrzanie mózgu przy Schlagenheim black midi było jednym z przyjemniejszych doświadczeń 2019 roku. W tym roku bardzo dobre albumy wydały już Black Country, New Road oraz Dry Cleaning (black midi na koniec tego miesiąca zaplanowali z kolei swój drugi album). Z tej luźnej, nastawionej do siebie przyjaźnie, ale nie zrzeszonej w żaden widoczny sposób, grupy najwięcej hałasu wywołują jednak Squid. Kwintet z Brighton funkcjonuje już 6 rok. Dopiero teraz wydaje jednak swój pełnoprawny, długogrający album.
W 2019 Squid wydali EP-kę Town Centre oraz singiel “Houseplants”. Oba wydawnictwa spotkały się z entuzjastycznym przyjęciem. Fani nowej post-post-punkowej nadziei gromadzili się na forach Rateyourmusic (zwłaszcza w ciągu ostatniego roku, kiedy zespół nie koncertował). Teraz możemy w końcu posłuchać trwającego niemal godzinę debiutu grupy – Bright Green Field. Longplay ukazał się nakładem Warp – kultowa wytwórnia jest znana głównie z wydawania elektroniki. Każdy angaż spoza tego środowiska jest więc sporym wydarzeniem i, zwykle, oznacza, iż mamy do czynienia z czymś wyjątkowym (Death Grips, Battles, Danny Brown, Jockstrap czy Grizzly Bear to dobre przykłady czujnego ucha oficyny). Nie inaczej jest w wypadku Squid.
Całkiem teoretycznie wszystkie elementy na Bright Green Field są dobrze znane. Krautrockowa podbudowa dla transowej elektroniki, splatających się ze sobą w imponujących choreografiach gitar oraz jazzowych wstawek to formuła znana i popularna już prawie pół wieku. Ambicja zespołu każe mu jednak niemal każdą z kompozycji przynajmniej raz totalnie wywrócić do góry nogami i znaleźć też miejsce dla bardziej tradycyjnej piosenkowej struktury. Na podstawowym poziomie Squid są pogrobowcami po Gang of Four i Pere Ubu. Łączą tradycje brytyjskiego i amerykańskiego wykolejonego post-punka (w opozycji do gładkich imitatorów Joy Division, którzy wyrośli na fali popularności Interpolu). Zabawę strukturami poszczególnych kompozycji zapożyczyli jednak z kolei m.in. od This Heat, a wokalista Ollie Judge wykazuje sporo inspiracji waszyngtońskim hardcorem i jego art-punkową odmianą reprezentowaną przez chociażby Nations of Ulysses Iana Svenoniusa. Post-punkową rewoltę przełamują z kolei fragmenty godne Radiohead z czasu najambitniejszych gitarowych poszukiwań (czyli okresu Hail to the Thief i In Rainbows). Ten kocioł różnych wpływów sprawi, iż Bright Green Field to pozycja dla każdej osoby, która odhaczyła większość encyklopedycznych indeksów i poszukuje nowych wrażeń, choćby jeżeli w wielu punktach wykazują one styczność z rzeczami wymyślonymi dekady temu.
Kwintet z Brighton ma więc wiedzę dotyczącą annałów uprawianego gatunku i instrumentalną zręczność. Kluczowym jego wyróżnikiem jest jednak swoista i odświeżająca energia. Tekstowo Squid przenoszą swój antykorporacyjny sznyt wprost w trzecią dekadę XXI wieku – celują w big pharmę, wielkomiejski chaos i wyścig szczurów, który wypluwa z siebie jednostki pozbawione witalnych sił.
Najbardziej emblematycznych kawałkiem dla wizji zespołu pozostaje singiel “Narrator” – ponad 8-minutowy behemot, który neurotyczną energię przerabia w taneczny rytm, a następnie splata wszystko w dźwiękowy węzeł gordyjski pełen chaosu i symultanicznego ukojenia. Tę strukturę z powodzeniem replikuje też zamykające “Pamphlets”, a równie długie “Boy Racers” mogło być największym przebojem z całej płyty, gdyby nagle nie morfowało w atonalny, elektroniczny rozgardiasz. Squid są najsilniejsi gdy swatają ze sobą sprzeczności, ale także bardziej jednotorowe kompozycje są w stanie wciągnąć słuchacza bez reszty.
Bright Green Field dźwiękowo bije pełnią życia chociaż jest przygniecione przez tekstowy, pełen oswojonej paniki i nerwowości bagaż. Gdyby sezon festiwalowo-koncertowy nie był znów wykastrowany przez pandemię, największe światowe marki prześcigałyby się w zwabieniu piątki Anglików. Na razie jednak mamy w słuchawkach i głośnikach do dyspozycji dziwny i zachwycający album na dziwne i odpychające czasy.
Squid – Bright Green Field / Warp / polska dystrybucja: Sonic Records