SPRZYMIERZENI. Solidny thriller rodem ze starych dobrych czasów

film.org.pl 10 miesięcy temu

Sprzymierzeni – Casablanca, rok 1942. Spadochroniarzem okazuje się być Max Vatan, kanadyjski żołnierz wysłany przez Brytyjczyków do wypełnienia szpiegowskiej misji. Wraz z głęboko zakamuflowaną członkinią francuskiego Ruchu Oporu, Marianne Beauséjour, pozują na kochające się małżeństwo, w rzeczywistości planując zamach na wysokiego rangą hitlerowskiego oficera. niedługo przestają udawać miłość i autentycznie się w sobie zakochują, ale przyszłe wydarzenia wystawiają na próbę ich uczucie. Nie chcę ujawniać zbyt dużo, aby nie psuć seansu tym, którzy nie widzieli wiele zdradzających zwiastunów. Powiem tylko, iż Max będzie zmuszony szukać odpowiedzi na nurtujące go pytania w przeszłości swojej ukochanej, narażając przy tym życie swoje i innych, za linią wroga oraz we własnym domu.

Urok klasycznego romantycznego thrillera w kostiumie II wojny światowej stara się wskrzesić w filmie Sprzymierzeni Robert Zemeckis, ale udaje mu się to połowicznie. Owszem, film ma wspaniałą oprawę, glamour wylewa się z kadrów, a Brad Pitt i Marion Cotillard znakomicie odnajdują się w swoich rolach, początkowo zimnych profesjonalistów, później namiętnych kochanków. Ale bardzo gwałtownie zorientowałem się, iż ten hołd staremu kinu nie potrafi wykrzesać ognia, jakże pożądanego dla melodramatu. Częściowo winę za to ponosi sam reżyser, niepotrafiący do końca ujarzmić estetyki dawnych romansów wojennych, które dzisiaj rażą sztucznością i narzuconą przez cenzurę grzecznością. Twórca Forresta Gumpa i Lotu nie boi się użyć przekleństw, przemoc ukazuje w realistyczny sposób, ale już scenę seksu przerywa w najciekawszym momencie, nagość pokazując nieco później, jakby przypadkiem. Casablanca wygląda jak z pocztówki, Londyn brzydko i szaro, ale choćby tam udaje się Zemeckisowi rozjaśnić kadr żywymi kolorami lub sytuacją, jak wtedy, gdy w pobliżu miejsca katastrofy niemieckiego samolotu główni bohaterowie postanawiają urządzić sobie piknik. Jest coś nienaturalnego w tym wszystkim, a zarazem znajomego.

Tym fałszem Sprzymierzeni bardzo przypominają stare kino – wtedy raziły kręcone w studio plenery, dziś cyfrowa obróbka i korekcja barwna, w obu przeświadczenie, iż wojna to czas, kiedy można być szczęśliwym.

Również scenariusz Stevena Knighta sprawia wrażenie napisanego ponad pół wieku temu i niekoniecznie należy to czytać jako zarzut, jeżeli ktoś chce obejrzeć zagubiony klasyk z lat czterdziestych lub pięćdziesiątych. Tyle iż Knightowi brakuje odpowiedniej wyobraźni, aby ożywić skostniałe schematy. Uczynienie z postaci siostry Maxa lesbijki, która jawnie demonstruje swoją orientację seksualną, jest jedynym śmielszym pomysłem, szkoda, iż nieprowadzącym donikąd, pozostającym jedynie ciekawym naddatkiem.

Autor tekstów do Niewidocznych, Wschodnich obietnic i Locke’a dobrze się czuje, badając ciemną stronę współczesnego Londynu, ukazując ludzi w konflikcie z samymi sobą. Tutaj taką postacią ma być Vatan, rozerwany między miłością a służbą, prawdą a kłamstwem, nieumiejący bezczynnie czekać na rozwiązanie, podejmujący się działań zagrażających nie tylko jemu. Ale bohater Pitta jest zbyt szablonowy, aby móc intrygować – doskonale wiemy, co zrobi, zanim choćby o tym pomyśli. Nie jest to wcale wina aktora, który potrafi sprawić, iż uwierzymy w emocjonalne rozedrganie Maxa, choćby gdy tekst nie daje mu zbytniej sposobności, aby zabłysnąć. Cotillard ma większe pole do popisu, najpierw jako zręczna manipulatorka, później wierna partnerka. W obu rolach wypada znakomicie, choć w drugiej połowie filmu aktywność jej postaci jest nieco ograniczona.

Żałuję, iż Sprzymierzeni nie oferują niczego poza to, co widzieliśmy w przeszłości. Z gracją, zaangażowaniem i pewnością siebie starają się odtworzyć kino, jakiego od dawna już nie ma, ale przez to właśnie czuć pewien dystans, do samego końca niemożliwy do przezwyciężenia. Wielkie nazwiska za i przed kamerą gwarantują solidny poziom przedsięwzięcia, ale nie mogą dotrzymać obietnicy wielkiego filmu. I tylko w jednym momencie czuć, iż nowe dzieło Zemeckisa oddycha pełną piersią – podczas sekwencji przyjęcia w domu głównych bohaterów, kiedy to tłok, skoczna muzyka i głośne rozmowy stanowią tło dla szarganego coraz większymi nerwami Maxa i jego śledztwa. Właśnie wtedy reżyser myli tropy, przedstawia nam nowych podejrzanych, daje biednemu Kanadyjczykowi nadzieję i niemal natychmiast ją odbiera, zasiewa w nas ziarno wątpliwości, a kończy to w bardzo efektowny sposób, wszystko kręcąc energicznie, niemal bez oddechu. Szkoda, iż cały film nie jest równie żywy.

korekt: Kornelia Farynowska

Idź do oryginalnego materiału