Śmierć – stara znajoma, zawsze w cieniu, nigdy na zaproszenie. Jest jak wieczorny dzwonek do drzwi, którego nikt się nie spodziewał, a wszyscy prędzej czy później muszą na niego zareagować. Można by rzec, iż jej ulubiony cytat to fragment nieśmiertelnej ballady z dzieciństwa: „Make believe I’m everywhere. Hidden in the lines. Written on the pages. Is the answer to a never ending story…”.
Tak jak w piosence, tak i w życiu – Śmierć czai się w zakamarkach codzienności, z nosem w książce naszego losu. Nie zważa na wiek, nie robi wyjątków dla grzecznych dzieci ani bohaterów dnia codziennego. Jest jak urzędnik skarbówki – wszyscy ją spotkamy, tylko nie wiadomo kiedy. A skoro o spotkaniach mowa, to od 2000 roku Śmierć zadebiutowała w Hollywood niczym gwiazda sezonu – w serii Oszukać przeznaczenie. Ten filmowy straszak nie tylko wywołał lawinę podniesionych brwi, ale i sprawił, iż tysiące ludzi zaczęło kwestionować swoje plany urlopowe.
Samolot? Nie, dziękuję, może statek albo łódka… najlepiej w ogóle nie wyjeżdżać. Autostrada? Po co ci prawo jazdy? Rower co prawda ma dwa koła, ale zawsze może mieć cztery. Rollercoastery? Tylko, jeżeli mają certyfikat od samego Pana Boga. Solarium? Mamy słońce – taniej i z witaminą D w pakiecie. Ruchome schody? Pewnie tylko po to, by szybciej zejść do grobu – schody klasyczne, proszę! Operacja laserowa? Okulary też mają swój urok – w końcu tajemnicze spojrzenie nie bierze się znikąd.
Seria Oszukać przeznaczenie nie tylko straumatyzowała pokolenie millenialsów, ale i uczyła, iż najgorsze wcale nie musi być potworem z szafy – czasem wystarczy zbyt długi kabel, przepełniona filiżanka albo lekki przeciąg. A teraz, w roku 2025, seria powraca – gotowa porwać nowe pokolenie na emocjonalną przejażdżkę, pełną niepokojących zbiegów okoliczności, przypadkowych zgonów i przewrotnego morału. Każdy ruch ma swój cień, każda decyzja – cenę. Zapnijcie więc pasy, odłóżcie telefon i nie spoglądajcie za długo w lusterka – jedziemy autostradą prosto do piekła. Śmierć już zajęła miejsce na siedzeniu pasażera.

Tysiąc sposobów na śmierć
Snujmy dalej tę ponurą opowieść, w której Śmierć gra główną rolę, a my – niechętni statyści – tylko próbujemy nie zejść z planu zdjęciowego. Pierwsza część Oszukać przeznaczenie wjechała na ekrany i do dziś nie wyszła z zakrętu. Wyznaczyła szlak, którym podążały wszystkie kolejne części, trzymając się schematu jak pasażer krzyczący „ja wysiadam!” – ale za późno, drzwi już zamknięte.
Zaczyna się zawsze tak samo, niczym drakońskie fatum, mamy naszego wybrańca. Młodego proroka nie z Ewangelii, ale z klasy maturalnej. Doznaje wizji tak realistycznej, iż aż czuć zapach spalenizny. Widzi śmierć – brutalną, spektakularną i zawsze z hollywoodzkim rozmachem. Wtedy następuje ucieczka. Zabiera znajomych, nieznajomych, może choćby ochroniarza – kogo tylko się da. Jedni podążają z nim z nadzieją, inni z braku alternatywy. Efekt? Rzeźnia się odbywa, ale już bez nich. Przez chwilę wszyscy myślą, iż Śmierć machnęła ręką i poszła na urlop. Ale nie, nie, nie… Nasza kostucha ma rozkład jazdy lepszy niż PKP i co najważniejsze – nigdy się nie spóźnia.
Od tej pory zaczyna się gra, w której pionkami są codzienne wybory: wcisnąć guzik windy czy iść schodami? Popić kawę energetykiem czy delektować się kompotem z kamieni, czyli wodą? Śmierć z kartką w ręku notuje każdy błąd, każdy krok. Układa domino z niepozornych przedmiotów – linka na pranie, tubka z SPFem, gołąb, który narobił na szybę – i bach, nagle jesteś martwy.
Medium, czyli nasz nieszczęsny bohater z wizją, zaczyna łączyć fakty. Myśli, iż może da się Śmierć wyrolować, złapać za kostkę i powiedzieć „wygrałem”. Ale tu nie ma planszy, nie ma pionków. To nie Siódma pieczęć, tylko siódmy poziom ironii. I kiedy już wydaje się, iż wszyscy przechytrzyli los – BUM! Nie wiedzieli, iż woda może być śliska, iż szkło się tłucze, a suszarka do włosów ma drugie, mordercze oblicze.

Run, bitch! Ruuun!
Kino grozy ma to do siebie, iż często tańczy do tego samego rytmu: najpierw cisza, potem skrzypienie drzwi, a w końcu wyskakuje coś z szafy. Czasem jednak pojawia się tytuł, który ma zupełnie inną choreografię. Filmy takie jak Dziedzictwo. Hereditary (2018), Zejście (2005), Zło we mnie (2015), Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii (2015) czy To (2017) nie idą po linii najmniejszego oporu. One nie tylko straszą, one drażnią – jak drzazga pod paznokciem świadomości.
W tych tytułach napięcie nie krzyczy – ono syczy. Antagoniści są tu nie tyle potworami, co personifikacjami ludzkich lęków, rodzinnych traum, klaustrofobii, nieprzeżytej żałoby. Bohaterowie to nie kukiełki do odstrzału, ale pełnokrwiste postacie, których los obchodzi nas aż za bardzo. I choć te filmy często spotykają się z niezrozumieniem, są odrzucane przez widownię przyzwyczajoną do trywialnego jump scare’u, to właśnie one zapisują się w historii kina grozy złotym, choć posępnym atramentem.
W tym świetle seria Oszukać przeznaczenie wypada jak horrorowy fast food – niezdrowy, ale jakże satysfakcjonujący. Nikt nie oczekuje po nim filozofii. On nie chce uczyć, on chce szokować. To nie opowieść o demonach z lasu czy czarownicach z Nowej Anglii – to brutalna przypowieść o tym, iż świat jest jednym wielkim czyhającym na ciebie wypadkiem. Bo choćby jeżeli po seansie nie będziesz rozmyślać o kondycji ludzkiej duszy, to przez najbliższy tydzień będziesz sprawdzać, czy klamka nie jest zbyt śliska. A to już coś. Czasem wystarczy lekki dreszcz, by poczuć, iż żyjemy.

Pełnokrwiści bohaterowie
Oszukać przeznaczenie cierpi na tę samą przypadłość, co Droga bez powrotu, Piątek trzynastego czy Halloween w swoich licznych, coraz bardziej zmutowanych odsłonach. To przypadłość dobrze znana wszystkim fanom głośnych krzyków – syndrom jednorazowego bohatera. Postaci w tych filmach są jak balony na festynie – kolorowe, efektowne i z góry skazane na przebicie.
W podgatunkach takich jak slasher czy gore oraz filmach z nich czerpiących, najczęściej trudno o bohatera z krwi i kości. Zwykle dostajemy planszę z archetypami: mięśniaka z IQ kaloryfera (Dean z Koszmaru z Ulicy Wiązów), dziunie z Instagrama, zanim to było modne (Bree z Piątku 13-go), żartownisia, który śmieje się pierwszy, ale umiera drugi (Jonesy z Drogi bez powrotu 2) czy cnotkę, do końca walczącą z potworem i z patriarchatem zarazem (Laurie z Halloween). Te figury przewijają się jak klisze w starej kamerze, zmienia się tło, muzyka i ilość krwi, ale wnętrze pozostaje takie samo: puste. Oglądamy ich nie dlatego, iż ich kochamy. Chcemy raczej zobaczyć, jak zginą, a nie czy w ogóle się to stanie.
Ale czy musi tak być? Czy horror klasy B naprawdę nie zasługuje na klasę A w pisaniu postaci? Tu właśnie pojawia się pytanie, które zadają sobie od lat krytycy, fani i reżyserzy z ambicjami: czy tego typu horrory muszą być głupie, by działały? Czy brak pogłębionego bohatera to cecha podgatunku, czy wymówka dla leniwego pisania?
Są przecież wyjątki. Są momenty, kiedy horror postanawia być czymś więcej niż zbiorem rzezi. Zejście Neila Marshalla to jeden z takich przypadków, a jednocześnie wspomnę, iż moja ulubiona produkcja, którą obejrzałem do tej pory 93 razy. Film łączący w sobie brutalność gore, napięcie slashera, traumę psychologiczną i survivalową desperację, tworząc coś, co boli bardziej niż przecięcie skalpelem, bo boli emocjonalnie. Bohaterki Zejścia nie są tylko mięsem do zarżnięcia, to żywe, złożone postacie, których relacje i lęki grają tu pierwsze skrzypce, zanim pojawią się potwory. A kiedy już się pojawią, jesteśmy tak zaangażowani, iż każde krzyki w ciemności trafiają prosto w nasze serce.

Czasem ilość idzie w parze z jakością
Dlaczego Zejście zestawiam z Oszukać przeznaczenie? Bo choć na pierwszy rzut oka to dwa różne bieguny horrorowego spektrum – jeden osadzony w klaustrofobicznych czeluściach traumy, drugi w pełnym światła świecie codziennych absurdów – łączy je coś fundamentalnego: liczba bohaterów. W obu przypadkach dostajemy grupę postaci – około sześciu dusz wciśniętych w spiralę losu. Tam, gdzie Oszukać przeznaczenie widzi numerki w kolejce do kostuchy, Zejście widzi ludzi. Prawdziwych, z przeszłością, marzeniami, smutkami. I wcale nie trzeba całej ekspozycji rodem z kina psychologicznego – wystarczy kilka dobrze dobranych słów, co widać w dziele Neila Marshalla.
Weźmy Sam – młodą studentkę medycyny. Wypowiada ona jedną linijkę, z pozoru nic nieznaczącą: „Przepraszam, iż nie mogłam do ciebie przyjechać. Wiesz, egzaminy semestralne”. Ale w naszej głowie od razu pojawia się obraz: noc, lampka biurkowa, notatki, kawa i stres przed testem. Wystarczyło. Postać ożyła.
Beth – nauczycielka angielskiego. Gdy rzuca tekstem: „Jestem nauczycielką, a nie pieprzoną Larą Croft”, nie tylko się śmiejemy, ale czujemy, iż widzimy kogoś, kto potrafi zatroszczyć się o innych. W każdej scenie bohaterka wykazuje się opiekuńczością, jakby była nie tylko przyjaciółką, ale też mentorką, przewodnikiem po piekle jaskiń i duszy. Potem dorzuca boomerski żarcik o cytrynie oraz orgazmie – i chcemy, by została z nami do końca filmu albo przynajmniej do przerwy na reklamę.
Każda z bohaterek Zejścia ma w sobie coś – jedną cechę, jedno wspomnienie, jeden ból – który sprawia, iż nie jesteśmy obojętni. A kiedy znikają one w ciemności, coś w nas zapada się razem z nimi. To nie są postaci, to są ludzie, których żegnamy z żalem, nie z obojętnością.
A teraz spójrzmy na Oszukać przeznaczenie. Bohaterowie? Cóż, mogą być ambitnymi kucharzami, bystrymi pracownikami korporacji albo elokwentnymi licealistami z uzdolnieniem do fizyki kwantowej – ale co z tego, skoro poznajemy ich głównie przez to, w jaki sposób giną? Śmierć definiuje ich bardziej niż jakiekolwiek słowo w scenariuszu. Nie są jednostkami, a raczej materiałem na spektakularny zgon. Czy nie byłoby wiarygodniej, gdybyśmy najpierw tych ludzi poznali? Gdybyśmy dostali choć cień wglądu w ich życie, marzenia, drobne wady i ukryte zalety? Gdyby Dean nie był tylko mięśniakiem, ale miał młodszą siostrę, którą chciałby wysłać na studia? Gdyby Bree poza zalotnym spojrzeniem miała również smutny monolog o niespełnionej pasji do rzeźbiarstwa?
Problem z wieloma horrorami – w tym taśmowo produkowanymi slasherami i gore’owymi orgiami przemocy – polega na tym, iż nie jesteśmy w stanie wykrzesać z siebie choćby grama empatii, kiedy patrzymy na kogoś, kto interesuje nas równie mocno, co zeszłoroczny śnieg.

Kolejnym przykładem jest Julianna Guill. Zdolna i urodziwa aktorka, z naturalnym ekranowym luzem. W filmach, takich jak Na wysokości czy Kopalnia śmierci, potrafiła zbudować wiarygodną postać, zagrać strach, napięcie, emocje. W Piątku trzynastego też robi co może – krzyczy jak należy, patrzy z przerażeniem jak z podręcznika, stara się tchnąć życie w Bree, ale… Bree nie jest postacią. Bree to kształt. Sylwetka, która istnieje po to, by zginąć i zostawić po sobie wspomnienie jednej – bardzo spektakularnej – sceny.
To samo z Glennem z Koszmaru z ulicy Wiązów. Młody chłopak, gotowy do snu, wciągnięty przez łóżko jak przez czarną dziurę. Pamiętamy scenę, ale czy pamiętamy jego? Czy ktoś byłby w stanie zacytować choć jedno jego zdanie? Raczej nie. Ale gdy powiesz: „Glenn? Grany przez Johnny’ego Deppa?”, to nagle wszyscy widzą młodego bożyszcza, z fryzurą wiatrem czesaną i oczami, w których można się utopić. Nie pamiętamy postaci – pamiętamy aktora. Świadczy to o jednym: postać była wydmuszką.
Tymczasem Zejście udowadnia, iż wystarczy odrobina scenopisarskiej empatii. Nie trzeba wielkich monologów, nie trzeba flashbacków z dzieciństwa. Wystarczy kilka subtelnych momentów – drobnych gestów, szczerych dialogów, dobrze dobranych reakcji – żebyśmy zobaczyli w bohaterach ludzi. Wtedy, kiedy śmierć przychodzi, nie jest to tylko scenariuszowy obowiązek. To strata. Realna, bolesna, emocjonalna. Przestajemy być widzami, a zaczynamy być świadkami. Czujemy żal. Smutek. I może choćby złość, iż tak dobrze napisana postać znika z ekranu na zawsze.

Z miłością do siekania
Tym, co naprawdę robi robotę w klasycznym slasherze, jest obecność potwora. Tego, który dusi, przebija nożem, rozczłonkowuje piłą mechaniczną albo jakąś finezyjnie zaostrzoną łopatą. Często z traumą z dzieciństwa, z matką, kochającą trochę za bardzo albo wcale, z makabrycznym wyglądem. Jason, Michael, Leatherface – oni wszyscy mają więcej charakteru niż połowa protagonistów.
Weźmy na tapet Jasona. Niepełnosprawny dzieciak, który – mówiąc kolokwialnie – utonął w systemie. Gdyby posłać go dziś na terapię, może zrobiłby doktorat z psychologii zamiast zamieniać obozowiczów w pulpety. Ale nie, nikt się nim nie przejął, więc mamy co mamy – gniew, trauma i maczeta jako narzędzie ekspresji emocji. I czy chcemy tego czy nie – Jason ma jakąś historię.
Podobnie kanibale z Drogi bez powrotu. Zdeformowani, wyrzuceni poza nawias, stworzeni przez genetyczny pech i społeczne wyparcie. Czy ich czyny są usprawiedliwione? Nie, ale przynajmniej możemy sobie wyobrazić, jak powstało ich zło. Jak dojrzewało w cieniu, pod kożuchem przemilczeń i odrazy. W tym wszystkim – paradoksalnie – oni mają duszę. Brudną, obłąkaną, ale jednak duszę.
Zerknijmy znów na Oszukać przeznaczenie. Przeciwnik bohaterów jest niewidzialny. Nie ma maski, noża, brudu za paznokciami. Jest nieuchwytną siłą. Śmierć. Anonimowa, zimna, bez twarzy i bez potrzeby wyjaśniania czegokolwiek. To nie sadysta, który bawi się ofiarą. To księgowy wszechświata, który przyszedł domknąć bilans. I to właśnie jest przerażające.
Bo jak walczyć z czymś, czego nie da się dotknąć? Jak oszukać coś, czego nie widać? Śmierć w Oszukać przeznaczenie to pełnoprawny antagonista. Tylko bez wejścia z dymem i muzyką z lat 80. Nie mamy choćby tematu przewodniego. Ona po prostu jest i właśnie dlatego działa. Cytując Stephena Kinga w Danse Macabre: „Nic nie jest tak przerażające, jak to, co znajduje się za zamkniętymi drzwiami… Podchodzisz do drzwi starego opuszczonego domu i słyszysz, jak coś w nie drapie. Widownia wstrzymuje oddech razem z bohaterem lub bohaterką, podczas gdy on lub ona (zazwyczaj ona) zbliża się do drzwi. Wreszcie je otwiera i widzi trzymetrowego robala. Widownia krzyczy, ale o dziwo w krzyku tym słychać ulgę. Trzymetrowy robal jest przerażający – ale jakoś go przeżyję. Już się bałem, iż będzie miał ze trzydzieści metrów”. A tu? Tu robal siedzi w cieniu, z wyłączonym światłem i czeka, aż potkniesz się o kamień, wpadniesz na widły.
To właśnie w tej nieobecności, w tej narracyjnej ciszy, kryje się siła. Bo Oszukać przeznaczenie nie straszy krwią – ono straszy nieuchronnością. Chociaż nie jest to horror z wyższej półki, nie ma dialogów à la produkcje ze studia A24 ani zdjęć jak z arthouse’u, to robi on coś unikatowego: pokazuje, iż choćby popcornowy film może zasiać ziarenko niepokoju, które wykiełkuje, gdy wsiadasz do windy i nagle zaczynasz myśleć.
korekta: Anna Czerwińska